Faber Adam – Raz wiedźmie śmierć

1.5 out of 5 stars (1,5 / 5)
Cała rodzina Biesów przygotowuje się do rytuału przejścia, dzięki któremu najmłodszy potomek – Saturnin – zyska pełnię mocy. Dragomira, jego siostra, stara się rozwiązać swoje koszmary, a jakby tego było mało w domu pojawia się martwa ciotka i na dodatek policja, bo babcia jest główną podejrzaną o morderstwo.
Wątków jak widać jest tu sporo, a to i tak nie wszystkie. Na pierwszych stu stronach jest więcej tematów niż w niejednej trylogii, a wszystkie ledwo naszkicowane i opisane po łebkach. Niestety wątki, podobnie jak bohaterowie, trochę rozłażą się na wszystkie strony. Niektóre się urywają, zakończenie niektórych jest mocno wątpliwe, a niektóre się pojawiają deus ex machina tuż przed końcem książki, żeby zachęcić czytelnika do sięgnięcia po drugi tom.
Bohaterowie są równie problematyczni – ojciec rodziny jest kompletnie nijaki, matka to chodząca dobroć, a Draga to sztampowa nastolatka. Najbardziej rozbudowaną postacią jest babcia – typ antypatyczny, ekscentryczny i egoistyczny, która co prawda wnuki kocha, ale też bez mrugnięcia okiem wyśle je na samobójczą misję. Czarująca rodzina… Najbardziej rozsądną i dającą się lubić bohaterką jest Aśka, którą autor bardzo mocno próbuje kreować na postać antypatyczną z powodu jej rodziców, co trochę zgrzyta, biorąc pod uwagę zachowanie bohaterki.
Całość jest kompletnie pozbawiona humoru, chwilami atmosfera zalatuje lekko horrorem, a styl autora nie ułatwia czytania. Co prawda, biorąc pod uwagę to, że w fabule pojawia się jeszcze stojące WTC, którego jakoś redakcja nie wyłapała (akcja dzieje się – zdaje się – w 2019), nie jest to najnowsza powieść Fabera, wbrew dacie wydania. Ale styl jest ciężki, wymuszony i zdecydowanie utrudnia odbiór i wciągniecie się w fabułę, co też nie zachęca do sięgnięcia po pozostałe książki. Za wcześniejszym napisaniem powieści przemawia też dziwny brak technologii w świecie bohaterów, który nie jest w żaden sposób wyjaśniony.
Niektóre rozwiązania fabularne pozostawiają sporo do życzenia – kiedy Set zostaje przyłapany na korzystaniu z voodoo matka nie jest zachwycona, ale chłopak nie ponosi żadnych konsekwencji. I nikt się nawet nie zająknie, że zabieranie innym wolnej woli nie jest najfajniejszym wykorzystaniem magii. I jest to w sumie jeden z głównych problemów książki – magiczny, wielopokoleniowy klan kojarzy się trochę z rodziną Koźlaków. Jest co prawda kompletnie wyprany z humoru, ale też z moralności – Biesy bez wahania i bez zastanowienia knują, kombinują i planują czyny karalne dla własnej korzyści. Owszem, Koźlaczki też święte nie są, ale knucie i demolkę uprawiają raczej w imię czegoś. Jeśli nie – ponoszą tego konsekwencje. Biesy wykorzystywanie kogoś – czy to rodziny, czy postronnych, czy też knucie – traktują jako normę. I byłoby ok, jeśli byliby to bohaterowie negatywni, czy też będący gdzieś na skali szarości, ale niestety tak nie jest. A konsekwencji nie ma żadnych, czy to w postaci szlabanu, czy jakichkolwiek innych.
Bohaterowie są sztampowi lub antypatyczni, nadmiar wątków spowalnia tempo akcji i irytuje zamiast przyciągać do lektury, a styl lekkością przypomina bryłę ołowiu. Nie polecam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *