(2,5 / 5) W drugim tomie cyklu o czarodziejce z ulicy… wracamy do magicznego Krakowa i magicznych studentów. Tym razem autorka serwuje nam pełnowymiarową opowieść, zamiast jak to miało miejsce poprzednio – kilku opowiastek. Magdalena Kubasiewicz wyraźnie stara się uporządkować chaotyczny świat z pierwszego tomu. I dobrze, bo poprzednio miałam wrażenie, że oto mamy do czynienia z klasycznymi “wyskrobkami z szuflady” – ot znalazło się kilka niezłych szkiców to je wydamy.
Tym razem historia rozgrywa się w trakcie trzeciego roku, czyli chronologicznie po dwóch a przed trzecim opowiadaniem z poprzedniego tomu. Kto czytał pierwszy tom, ten lepiej teraz zrozumie wydarzenia jakie miały miejsce w Chęcinach. Pojawią się też fragmenty rodzinnych historii Agnesi i Lady. Mamy okazję dowiedzieć się skąd blizny na twarzy Nataszy i czemu Agnieszka nie odziedziczyła magicznego daru rodziców. I to w zasadzie wszystkie plusy jakie przychodzą mi do głowy. A, no tak, na chwilę pojawia się Sara Sokalska. To plus, choć pewno nie dla wszystkich, bo była pierwsza czarownica Polanii wkurzająca była jak mało kto. Za to minusy…
Pierwszym z nich są dalej bohaterowie. Nieprzekonujący, irytujący, bujający się między “mam same wady” a “poziom zajebistości +100”. Przypominają bardziej postacie z gry niż bohaterów książkowych. Lady dalej jest marudną, lekko rozhisteryzowaną dziewczyną, które brakuje pomysłu na samą siebie, i w grze trudno byłoby ją do czegoś przypisać. Agnisia – niemagiczna Hermiona z podkręconą przesadnie statystyką to wypisz wymaluj paladyn. Dobromir – Złomir to magiczny klasyczny tank, czyli dosłownie siła ognia, a Grześ… Grześ sprawia wrażenie NPC. Plącze się pod nogami, leczy bohaterów, czasem coś bąknie… Az trudno uwierzyć, że to obiekt gorących westchnień Nataszy “Lady”. Wszyscy razem są nieprzekonujący, niezbyt sympatyczni, mniej lub bardziej papierowi. Nie da się ich polubić, bardzo trudno im kibicować.
Fabuła zazwyczaj była mocną stroną autorki. Tym razem będę się czepiać. Trudno mi uwierzyć w konspirację tak głęboką, że problemu nie zauważyło całe stado magicznych ludzi i trzeba było aż jednej rozhisteryzowanej panienki, której kumpelka z pokoju gdzieś przepadła żeby się sprawa wydała. Naprawdę miałam w trakcie lektury wrażenie, że wszyscy poza naszą wspaniałą ekipą pozostawili rozumy w szatni i nie dostrzegają oczywistości. Co gorsza, w pewnym momencie potrzebna była interwencja Deus ex machina, żeby akcję popchnąć we właściwym kierunku i uratować główną bohaterkę. Stąd właśnie pojawienie się na scenie Sary Sokalskiej. Całkowicie nielogiczne, bo skoro wiedziała co się dzieje, czemu dopuściła do śmierci tylu studentów, zaś raczyła uratować akurat Lady? Skoro mogła, czemu nie zainterweniowała wcześniej pozwalając żeby zło urosło w siłę i hulało po jej ukochanym Krakowie?
Podsumowując – Czarodziejkę czyta się lekko, łatwo i momentami przyjemnie, bez angażowania emocji i rozumu. Ale ja jestem solidnie zawiedziona i po następny tom chyba nie sięgnę.