Jak to często bywa, streszczenie na okładce było świetne: starożytny Egipt, współczesna Polska, przygoda, sensacja, trochę archeologii, trochę magii. Na dodatek było napisane poprawną polszczyzną. Wnętrze niestety już takie nie jest. Znaczy nie jest ani ciekawe, ani poprawne.
Na wyspie w pobliżu Kazimierza dzieciaki znajdują złotego skarabeusza. Na wykopaliska przyjeżdża doświadczony archeolog Antoni ze swoja asystentką Anną i stadem studentów. Do tego na miejscu przypadkiem pojawia się fotoreporter Andrzej – przyjaciel Antoniego i były Anny, ze swoją obecną – Izą. To, że powiązania między bohaterami brzmią jak streszczenie dowolnej telenoweli całe szczęście nie zostało wykorzystane. Do tego wszystkiego mamy mnicha – brata Tomasza, który z ramienia zakonu ma patrzeć archeologom na ręce, bo wykopaliska znajdują się w pobliżu zakonnego cmentarza. Od strony egipskiej mamy kapłana Horusa Sefiana i jego syna, którzy z rozkazu głównego kapłana mają przekazać władcy Egiptu Rydwan Bogów. Rydwan ma tą nieprzyjemną właściwość, że potęguje myśli posiadacza, więc może zmusić kogoś do zmiany zdania albo do padnięcia trupem na miejscu – jak kto woli. Losy Sefiana splatają się z poszukiwaniami archeologicznymi i współczesnym szukaniem Rydwanu. Problem tylko w tym, że ani fragmenty historyczne, ani współczesne kupy się nie trzymają. Zwłaszcza te historyczne wołają o pomstę do Ra. Mój „ulubiony” fragment to ten, w którym Sefian spotyka w Egipcie Japończyka imieniem Kendo zajmującego się handlem niewolnikami…
W fabule roi się od dziur: natrętnie są wspominane koszmary Sefiana i Andrzeja, ale do końca nie wiemy co im się śni; nie wiemy jakim cudem rozsądny faraon zażądał Rydwanu, mimo że znał jego moc; czemu u diabła coś co ma postać niewielkiej kuli jest nazywane Rydwanem? Jakim cudem kapłan dotarł do Polski, poza tym, że uciekał z Egiptu byle dalej. Skoro jego syn był na tyle potężny, żeby przenieść Rydwan czemu od razu nie przeniósł go temu gdzie powinien. itd., itp.
Z bohaterami jest jeszcze gorzej, żadne z nich nie posiada charakteru – mają jedynie zawód i nic więcej. Po przeczytaniu całej książki nie da się powiedzieć jak wyglądają, co myślą i czują, kompletnie nic. Jak papierowe wycinanki z imionami. Do tego mnich, który jest bezwzględnym mordercą i patologicznym kłamcą…
Jakby tego wszystkiego było mało, to wykonanie też pozostawia wiele do życzenia – językowo autor zatrzymał się gdzieś na poziomie liceum, początku liceum. Opisy są grafomańskie, albo wcale ich nie ma. Dialogi sztywne jak drut zbrojeniowy. Żadnego napięcia (chyba że ktoś uzna ulubiony opis autora: „poczuł mrowienie w potylicy” za jego przejaw), zero dynamiki, żadnych emocji, co w połączeniu z marnym zasobem słownictwa kojarzyło mi się z czytaniem książki kucharskiej. Chociaż nie, nawet w książce kucharskiej bywają lepsze opisy i jest w tle jakiś suspens, bo w końcu zawsze można coś przypalić.
Dawno się tak nie męczyłam przy lekturze.
Wyjątkowy gniot
————————————————————————————————————By Atisza —————————–
Przygody Pana Samochodzika w równoległym świecie. Tak od biedy można byłoby zrecenzować to straszliwe dzieło jakim uraczył nas autor. Jest tylko jedno “ale” . Zdecydowanie autorowi zabrakło zarówno pisarskiego talentu Nienackiego jak i jego wiedzy. Zresztą mówiąc wprost wyliczanie tego czego Aleksandrowi Kowarzowi w tej książce zabrakło zajęło by znacznie więcej czasu niż jestem zdecydowana recenzji tego gniota poświęcić.
No to zaczynamy wyliczankę niedoróbek, wpadek i zwykłych byków. Postacie są płaskie, papierowe i przewidywalne do bólu. Opisy przeżyć wewnętrznych naszego głównego bohatera przypominają wyjątki z pamiętnika nastolatki. Intryga sztampowa i nudna jak flaki z rycyną. Dialogi…. zapomnij o dialogach! Kiedy którakolwiek postać zaczyna coś mówić, reszta bohaterów biorących udział w danej scenie zaczyna się zachowywać jak przedszkolaki ( i to takie z dawnych lat, bo dzisiejsze pyskują) którym pani opowiada bajkę. Posłusznie i ma się wrażenie, ze z wytrzeszczonymi oczyma czekają aż dana postać odpęka swoją kwestię. Watek kryminalny jest przez swój brak jakiejkolwiek zagadki, intrygi, no czegokolwiek co nam się z kryminałem kojarzy zwyczajnie śmieszny, wątek historyczny nieudolny – głównie za sprawą bolesnych wręcz braków w wiedzy samego autora, któremu najwyraźniej wydawało się, że wystarczy napisać że coś działo się w starożytnym Egipcie i już można pleść co ślina na język przyniesie I z pióra na papier skapnie. Wątek magiczny – o ranyści przeniebieskie…pan Aleksander najwyraźniej uważa, że oświadczenie, iż w to czy tamto zaangażowane są ciemne moce wystarczy do radosnego bredzenia nie na temat i logice wspak. Przynajmniej w kilku miejscach ma się wrażenie, że autor obejrzał Gwiezdne Wojny o jeden raz za dużo i mu na rozumek padło, bo z zapałem i całkiem bezsensownie dla fabuły stylizuje przynajmniej jednego z bohaterów na mistrza Yodę albo innego Qui-Gon Jinna. Najgorsze w tym steku bzdur i nonsensów są jednak sceny tzw. miłosne, które sprawiają wrażenie, że wyszły spod ręki weterynarza! “Weszła na niego”, w innym miejscu “wszedł na nią”….. kropka. Co to jest na wszelkie bogi?! Opis parzenia się piesków czy może miłosne zapasy nierogacizny?!
Uczciwie przyznaję nie dałam rady rzeczonego dzieła przeczytać do końca, co mi się w zasadzie nie zdarza i chyba najdobitniej świadczy o jakości “leteratury”.
DNO I dwa metry mułu!!! Omijać wielkim łukiem
Mega gniot