Powiadają o niektórych pisarzach, że nawet gdyby opisywali swój rachunek ze sklepu i robili to na papierze toaletowym, to i tak, powstałby bestseller. Tak bowiem umieją uwodzić słowami, tak czarować, tak mącić w głowach czytelnikom, że ci… popadają w absolutne olśnienie nad ich twórczością.I autorka Cienia i kości niewątpliwie to takich właśnie magików słowa należy. Przeczytałam pierwszy tom na jednym oddechu i w jedną noc, na drugi dzień już zamówiłam pozostałe dwa tomy, a potem siadłam do pisania tej recenzji. Wtedy trochę mnie otrzeźwiło. Bo tak naprawdę, moi kochani, to, hm… Leight Bardugo eksploatuje motywy zgrane do cna, jedynie odziewając je w szatki kojarzące się z carską Rosją. Może w oczach ludzi z Zachodu Europy przydawało to książce egzotyczności, ale ludziom wychowanym na baśniach Puszkina, Jerszowa, otrzaskanych z konikiem Garbuskiem i Żar-ptakiem ta egzotyka już tak bardzo egzotyczna się nie wydaje.
Dalej mamy historię jak z… Harrego Pottera, z tą różnicą, że opiekunowie bohaterki nie mają zielonego pojęcia jakie moce drzemią w dziewczynie. Nie odkrywają ich również wyspecjalizowani magowie, którzy sprawdzają rutynowo każde dziecko, a te utalentowane zabierają do odpowiednika szkoły magów. Magia ujawni się w sytuacji zagrożenia życia ukochanego przyjaciela bohaterki czyli znowu – zaskoczenia nie będzie. Dalej historia rozwija się równie standardowo. Dziewczynką o rzadkiej mocy natychmiast interesuje się naczelny mag kraju, zabiera ją do szkoły magów i zarazem na dwór. Gdybym dalej wam wyciągała ograne motywy -opowiedziałabym wam całą książkę, więc w tym miejscu się zatrzymam. Uwierzcie mi na słowo jest ich dalej mnóstwo. A jednak, mimo wszystko książkę czyta się bardzo przyjemnie, bohaterce kibicuje nawet wtedy gdy wkurza czytelnika, nie widząc tego, co dla czytającego jest oczywiste.
Cień i kość to dla mnie po prostu urocza, choć momentami dość mroczna baśń. I choć pierwszy tom kończy się źle, wierzę, że jak w każdej baśni – dobro zatriumfuje pomimo zdrady, cierpienia i mroku które wydaje się być niepokonane. I może właśnie dlatego tak dobrze się czyta tę książkę, darowując autorce ograne motywy, lekkie niedoróbki i bohaterów jak ze skazek babuszki.
________________________________________________________________________________________________________Lashana
Zanim zaczęłam czytać, byłam przekonana że Trylogia Grisza odnosi się do imienia głównego bohatera. A potem się okazało, że bohaterką jest Alina Starkov, a grisza to określenie magów, którzy w tym świecie tworzą jedną z armii. Aha. Znaczy mamy armię… Grześków?! Serio?! Grześków, którzy mogą władać ogniem. Grześków, którzy stwarzają rzeczy i… Ok, ja rozumiem, że autorka jest Amerykanką, rozumiem, że stworzyła sobie dla klimatu namiastkę języka rosyjskiego, ale jak już robiła research i się z kimś konsultowała językowo, to mogła to zrobić porządnie. I niekoniecznie nazywać magów zdrobnieniem od Grigorij.
Poza tym w tym świecie nie tylko magowie mają talenty magiczne, tam wszyscy jak jeden mąż muszą mieć jakieś umiejętności nadprzyrodzone, bo upijają się kwasem… a przepraszam – kvasem. Again. Serio? Ja wiem, miało być egzotycznie brzmiące słówko, tylko dlaczego akurat takie, które oznacza napój bezalkoholowy? Nie można było nazwać tego bimber? Samogon? Pivo? Jak początkowo zignorowałam fakt, że bohaterka nazywa się Starkov, tak później okazało się, że autorka jednak wie, że żeńskie imiona powinny wyglądać trochę inaczej, bo pojawia się Morozowa, która co prawda jest kobietą, ale na imię ma Ilya… grrrrr. Jeszcze dobrze, że nie Nikita. Poza kwiatkami tego typu, trzeba przyznać, że stylizacja nie wyszła źle – pałace, stroje, jedzenie dają poczucie, że znajdujemy się w Carskiej Rosji w wersji fantasy. Nawet Rasputin się gdzieś pałęta.
Poza tym dostajemy niestety bardzo sztampową historię z magiczną sierotką, trójkątem miłosnym i bohaterką, która jest typową Marysią Zuzanną z całym dobrodziejstwem inwentarza – ma przyjaciółki, które reagują jakby miały jeden mózg, przeciwniczkę, która nie lubi jej dla zasady, leci na nią wszystko co się rusza i siłą zajebistości powala miasta. Chociaż trzeba przyznać, że parę cech Mary Sue tutaj autorka próbowała wytłumaczyć i powiązać z fabułą, co nawet się udało.
Czytało się lekko i przyjemnie a rosyjski klimat dodał sporo świeżości do oklepanego schematu, jednak mnie autorka nie porwała. Schematyczna fabuła i nijacy bohaterowie w klimacie Syberii to trochę za mało, żebym chciała sięgnąć po drugi tom.