Biernat Marta, Biernat Adam – Rekin i baran. Życie w cieniu islandzkich wulkanów. (dwugłos)

Tytuł jest trochę mylący – to jest opowieść o Islandii, a kulinaria są tylko jej częścią. Autorzy są tak dalece zafascynowani tą daleką, północną wyspą i jej mieszkańcami, że mieszkają tam przez znaczną część roku. Marta Biernat opisuje, a jej mąż Adam uzupełnia tekst fotografiami.

W założeniu nie miał to być kolejny przewodnik po wyspie gejzerów, lecz opowieść o islandzkim życiu i islandzkiej duszy. Czy to się udało? I tak – i nie. Książka jest podzielona tematycznie i tych tematów jest bardzo wiele – geologia, krajobrazy, klimat, historia osadnictwa, historia polityczna, architektura, życie codzienne, kuchnia, wierzenia (trolle!) a nawet alkohol i zjawisko, które pojawiło się całkiem niedawno, czyli masowa turystyka.  I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dwie rzeczy, które – przynajmniej mnie – drażniły. Pierwsza to podejście Autorki – takie „na kolanach” – Islandia jest najlepsza, najwspanialsza, ludzie najlepsi i najbardziej otwarci na świecie, a w historii same jasne karty. A ja nie lubię panegiryków, gdzie nie wspomina się na poważnie problemów – ciasnoty zamkniętej społeczności, niesamowicie rozrośniętej kontroli grupy nad jednostką, alkoholizmu, agresji, czy nawet wpływu ekstremalnej pogody na psychikę człowieka (a przecież Autorzy na zimę z Islandii wyjeżdżają, nie jest łatwo wytrzymać permanentnej ciemności, wyjącego wiatru, gigantycznych śnieżyc przez prawie pół roku … Druga kwestia to układ książki – bardzo przemieszany, stanowiący raczej ciąg różnych mniej i bardziej ważnych informacji oraz anegdotek niż spójną opowieść. W założeniu pewnie miał to być rodzaj sagi – nie za bardzo to wyszło. Na dodatek Autorka wplata mnóstwo islandzkich nazw – i to jest pewien kłopot, bo nigdzie nie podaje zasad fonetyki, więc po co mi te słówka, skoro nie mam pewności jak je czytać – a raczej mam pewność, że robię to źle. Natomiast atutem książki są fotografie, zwłaszcza te krajobrazowe – dużo gór, dużo mgły, wodospadów, wulkanów, lodowców. Żałowałem tylko, że tych zdjęć jest trochę mało, bo papier jest dobry, druk staranny i widać, że Wydawnictwo Poznańskie bardzo się postarało od strony redakcyjnej i graficznej.

Czy zatem czas na lekturę był czasem straconym? Nie, da się to czytać, aczkolwiek z pewnym wysiłkiem. A skąd w tytule baran i rekin? Baran – bo owce, czy raczej baranina, to do dziś jest podstawa wyżywienia Islandczyków. A rekin – cóż, wysublimowany przysmak wyspiarskiej kuchni, po złowieniu zakopany w ziemi na co najmniej parę miesięcy, żeby nabrał szczególnego smaku…Brrrr… Ale to jeszcze nic – kulinarnym ekstremum jest świąteczne danie z ryby płaszczki, która po kilkumiesięcznej fermentacji roztacza przenikliwą woń amoniaku a smakiem blokuje wszelkie inne doznania. No, nie jest to łatwy kraj. Ale i tak chciałbym go zobaczyć, chociaż od co poniektórych potraw i rozrywek lepiej trzymać pewien dystans.

 

__________________________________________________________________________________________________________Lashana

 

Biorąc pod uwagę widniejący na okładce opis zapowiadający „porywającą opowieść o życiu na Islandii”, oraz to, że oboje autorów część roku spędza na wyspie spodziewałam się powieści podróżniczej o egzotycznym kraju, tylko zamiast tropikalnych lasów, które najczęściej kojarzą się nam z egzotyką, miały być mchy i wulkany.
Szybko okazało się, że autorka nie opisuje własnych doświadczeń i przeżyć, zamiast tego dostajemy zbiór informacji encyklopedyczno-historycznych, podzielonych mniej więcej tematycznie. Mniej więcej, bo tematy momentami się przeplatają. Informacje – trzeba przyznać – są ciekawe, chwilami naprawdę egzotyczne i pokazują fascynujący obraz Islandii. Jednak styl podania tego wszystkiego jest absolutnie niestrawny. Rozbudowany, pełny anachronizmów i rozwleczonych epitetów język kojarzy się z wrzuceniem granatu do słownika wyrazów bliskoznacznych. Ten przerost formy nad treścią jest irytujący, kompletnie niepotrzebny i utrudnia czytanie. Gdzie była redakcja, ja się pytam?
Do tego cześć informacji jest dziwnie niepełna, np. autorka podaje, że na Islandii nie ma McDonalda. Fajnie, ale dlaczego go nie ma, to już musimy sobie wygooglać, bo tego jednego zdania zabrakło.
Kiedy tak sobie szukałam różnych informacji, których mi w książce brakowało, udało mi się znaleźć wyjaśnienie tego, o czym wspomina Varan, czyli czołobitności i pień pochwalnych, bo wg książki kraina trolli nie ma wad. Nic dziwnego, że nie ma skoro była napisana przez Islandkę, której takie podejście można wybaczyć. A Rekin i baran to niestety, mówiąc krótko, plagiat. A jak ktoś woli eufemizm: nieautoryzowane sparafrazowane tłumaczenie The Little Book of the Icelanders in the Old Days, zbioru esejów skupiających się na drobnych rzeczach charakterystycznych dla Islandii. Z lekkim dodatkiem przewodnika turystycznego i copy-pastem ze strony… Haribo. Jedynym oryginalnym fragmentem są zdjęcia – piękne, pełne klimatu, szkoda tylko, że nie zawsze współgrają z tekstem. I szkoda, że zdjęcia nie są wydane w formie albumu bez dodatków kradzionego tekstu.
Wydawnictwo po pozwie ze strony autorki oryginału wycofało nakład, jednak jeśli traficie na jakiś egzemplarz – przekartkujcie, dla zdjęć warto.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *