„Nikt nie jest samotną wyspą” ? No nie, Islandia właśnie jest wyspą, i to taką zagubioną gdzieś wysoko na północnym Atlantyku wśród mgieł, lodu i wściekłego wiatru… A gdyby tak to dalekie i dosyć odludne miejsce straciło jeszcze wszelki kontakt z otaczającym światem i pozostało samo sobie? Co by się wtedy stało – czy tamtejsi ludzie pozostaliby społeczeństwem, czy raczej zamieniliby się w zbiorowisko jednostek zainteresowanych wyłącznie własnym przetrwaniem?
Taki właśnie jest punkt wyjścia tej książki – oto pewnej nocy Islandia traci wszelki kontakt ze światem zewnętrznym – nie istnieje żadna łączność, ani kable podmorskie, ani radiolinie do satelitów, ani nawet krótkofalówki, nic, kompletnie nic…. Wewnątrz kraju wszystko działa – jest prąd, telefony, nawet wewnętrzny internet, ale został utracony wszelki kontakt z obiektami znajdującymi się poza wodami terytorialnymi, nie przypływają statki, nie przylatują samoloty. Do tego dochodzi pech – w kraju nie ma ani prezydenta, ani premiera, bo obydwaj akurat wybrali się na jakieś międzynarodowe obrady. Kto zatem przejmie władzę? Kandydat, a raczej kandydatka już jest – minister spraw wewnętrznych…. w końcu to ona dysponuje jedynymi dostępnymi zorganizowanymi strukturami.
A potem jest jak zwykle – tyle już było wersji światów postapokaliptycznych, krajów przeoranych wojną albo innym mniej czy bardziej wyrafinowanym kataklizmem , tyle już było o odizolowanych plemionach, sektach, ludach czy narodach. Izolacja toczy się i kończy zwykle tak samo – najpierw jest prężenie muskułów i bicie w bębenek narodowej dumy, potem okazuje się, że bez kontaktu z zewnętrznym otoczeniem nie bardzo da się utrzymać funkcjonowanie gospodarki, bo np. jak się nie ma litu, to można mieć silniki elektryczne, ale baterii do nich już się nie wyprodukuje… A w międzyczasie odwraca się znaczenie słów i oddziały ratownicze okazują się bojówkami zainteresowanymi głównie okazywaniem swojej władzy i czerpaniem z tego zysków, popieranie krajowej produkcji rolnej w istocie jest rekwizycją wszystkiego, co nadaje się do jedzenia a szpitale już nawet nie udają, że leczą – bo i czym mają to robić? Kolejny etap to wskazanie wroga – do najlepiej nadają się cudzoziemcy, nieważne czy turyści, czy obywatele islandzcy innej narodowości – kto by tam zwracał n to uwagę. Przecież zawsze można zrobić z terminalu lotniska coś w rodzaju obozu koncentracyjnego, a potem przepędzić ich przez miasto w ramach pokazowej deportacji…. A co jest na końcu tej drogi? Cóż, jak powiedział pewien niesławny rzecznik ze wschodniej Europy – „rząd zawsze się wyżywi”.
„Wyspa” jest więc rodzajem dystopii, ale też gwałtownym protestem przeciwko izolacji, przeciw pomysłom autarkii, odcięcia się od otoczenia, przeciw iluzji samowystarczalności. Pokazuje też, jak łatwo i szybko spod cienkiej warstwy norm społecznych i ograniczeń prawnych czy administracyjnych wyłażą pierwotne instynkty a bardziej skomplikowane wartości idą w odstawkę. Wystarczy zabrać trochę technologii. Trochę, bynajmniej nie całą….
Książkę dobrze się czyta mimo pewnych mielizn fabularnych – nie wiadomo np. gdzie wcięło amerykańską bazę wojskową w Keflaviku – choć nie da się ukryć, że to dołujący tekst. Z drugiej jednak strony może dobrze jest zastanowić się czasem, co może się stać, gdy jakiś kolejny wódz przesadzi z okrzykami typu „swojska dla swojaków”……