Gdybym jako pierwszy przeczytała właściwy tom Arystokratki, moja recenzja Arystokratki w ukropie najprawdopodobniej byłaby bardziej przychylna. Bo dopiero poznając początki tej historii możemy docenić przewrotny urok czeskiego humorku.A cała historia jest zwariowana i zakręcona jak przysłowiowy słoik z majonezem. Oto bowiem do zwykłej amerykańskiej rodziny nagle uśmiecha się szczęście – na fali zmian w Europie środkowej Czechy zwracają im rodowy zamek. Zwykli Kostkowie stają się nagle arystokratami z Kostki. I tu się dopiero zaczyna. Zderzenie popularnych wyobrażeń o życiu arystokracji z życiem naszych “arystokratów”, amerykańskiej mentalności z mentalnością czeską, zwykłego życia z wyobrażeniami… Nagle okazuje się, że stanie się arystokratą nie oznacza automatycznie stania się bogatym, służbie trzeba płacić, połączenia telefoniczne za ocean są horrendalnie drogie, Brno w porównaniu z Nowym Jorkiem to totalna dziura, ręczna skrzynia biegów jest wynalazkiem,z piekła rodem, a wypchane zwierzęta śmierdzą.
Co i rusz parskamy śmiechem na niedorzeczność sytuacji, choć czasami spod tego śmiechu pojawia się nieco gorzkawa refleksja nad ułomnością ludzkiej natury. Dlatego trudno się wykrzywiać na płaskie, papierowe postacie, przerysowane i absurdalne sytuacje. Nie szukajcie tu skomplikowanej akcji, wielkich zagadek, wysublimowanych żartów. Mnie Ostatnia arystokratka kojarzyła się z niemym filmem i niezapomnianymi kreacjami Charlie Chaplina. Niby prosto, niby czarno biało, niby prymitywnie, niby rechoczemy… No właśnie. Niby.
A naprawdę? Z kogo się śmiejecie?