Brandon Sanderson jest cenionym pisarzem fantasy, chociaż jego książki do łatwej lektury nie należą. Ani Elantris, ani Siewca Wojny, ani wreszcie Zrodzony – o żadnej z tych pozycji nie da się powiedzieć, że czyta się je łatwo. Ale jednocześnie Brandon Sanderson tworzy tak spójny i wciągający świat, że pomimo ciężaru gatunkowego, jakim zawsze obarczone są opowiadane przez niego historie, chce się jego książki czytać dalej. Tym razem zaprosił nas do Ostatniego Imperium – świata, który przynajmniej na mnie sprawiał wrażenie krainy przez którą przetoczył się konflikt jądrowy. Z nieba ciągle pada sadza i popiół, słońce ma kolor czerwony, a rośliny są brązowe i szare. Tylko arystokracja w swoich szklarniach hoduje czasami bardzo drogie i bardzo egzotyczne rośliny o szokującym dla mieszkańców zielonym kolorze łodyg i barwnych kwiatach. W tym świecie funkcjonuje wyraźny podział kastowy (to zresztą cecha wszystkich książek Sandersona, jakie do tej pory udało mi się przeczytać). Jest arystokracja, pomniejsza szlachta i plebs czyli skaa. Wśród tych, w żyłach których płynie szlachetna krew rodzą się dzieci o szczególnych umiejętnościach zwane mglistymi lub zrodzonymi z mgły. I dlatego właśnie szlachta pilnuje, żeby żadna kobieta z gminu, która przeszła przez łóżko szlachetnie urodzonego mężczyzny nie przeżyła tej “imprezy”. Ot taka, wyjątkowo skuteczna technika kontroli urodzeń i jednocześnie kontrola umagicznienia świata. Czasem jednak uda się “przemycić” bękarta, czasem domieszka szlachetnej krwi da o sobie znać później i wśród plebsu pojawia się osoba obdarzona mocami. Dwójka głównych bohaterów pierwszego tomu Ostatniego Imperium – to właśnie tacy, nielegalni magiczni. I obojgu jak to się mówi, nalało się w życiu uszami. Oboje chcą zmiany zastanego status quo. Oboje załatwiają w ten sposób swoje porachunki. O ile jednak postać Vic jest pełna życia, i bez trudu się z nią identyfikujemy, o tyle Kell jest sztuczny i przez to nudnawy. Jest też przez swoją jednowymiarowość zwyczajnie niesympatyczny, ot taki miejscowy superman o nie najczystszych intencjach, zadzierający nosa i … wodzący innych za nosy. Przynajmniej ja oddychałam z ulgą kiedy tylko autor usuwał mi tego niedorobionego bohatera sprzed oczu. Sama intryga prowadzona jest dobrze. Jak zawsze u Sandersona niczego nie możemy być pewni, bowiem za 10, 15, 50 stron może się okazać, że podobnie jak inni bohaterowie daliśmy się właśnie nabrać autorowi i możemy się tylko złapać za głowę , ze tak daliśmy się zrobić w przysłowiowego balona. Na całe szczęście tym razem autor darował sobie opary mistyki w jakich pławił czytelników Siewcy wojny. Zamiast tego uraczył nas pamiętnikiem Ostatniego Imperatora. Fragmenty wyszczególnione kursywą pojawiają się na początku każdego rozdziału. Moim zdaniem zabieg całkowicie nieudany, kilkuzdaniowe strzępki, o zupełnie niezrozumiałej, przynajmniej tak do połowy książki treści, aż proszą się, żeby je zwyczajnie pominąć.
Dla cierpliwych, wręcz upartych czytelników, którzy nie szukają literatury do pociągu.
_______________________________________________________________________________________________________________Lashana
Może zacznę od tego, że co prawda nie jest to najlżejsza lektura na świecie, ale czytało mi się zrodzonego dosyć płynnie i bezproblemowo. Być może dlatego, że przedtem czytałam Abercombiego, w porównaniu z którym większość książek jest lekturą lekką, łatwą i przyjemną, a może dlatego, że po 3 chałach z rzędu z radością połknęłam cokolwiek, co miało sensowną fabułę i poprawny język.
Przyznaję, że nie do końca wiem co sądzić o tej książce.
Mamy nietypowy, ciekawy świat – z jednej strony typowo pseudo średniowieczny feudalizm, z drugiej powozy, wiktoriańskie stroje i przyjęcia wśród witraży, które połączone z wszechobecnym popiołem dają lekko steampunkowy klimat. Co akurat jest jednoznacznym plusem. Potem jest trochę gorzej.
Bo nowatorski i przemyślany system magii, połączony z systemem społecznym i współdziałający z fizyką, za który byłabym gotowa postawić autora na piedestale jest pokazany w sposób, który jednoznacznie kojarzył mi się z tutorialem do gry komputerowej. Do tego zasady działania magii są powtarzane tyle razy, że w pewnym momencie zaczyna to być irytujące.
Wciągająca i skomplikowana intryga z kilkoma rozwiązaniami fabularnymi, które potrafią zaskoczyć jest połączona ze starą jak świat historyjką biednej sierotki, która nagle dowiaduje się, że ma moc/przeznaczenie/ojca króla (niepotrzebne skreślić). Mroczny, nieprzyjemny świat jest pokazany jak powieść dla młodzieży – trup ściele się mimochodem i bez rozlewu krwi a romanse polegają na patrzeniu sobie w oczy.
Najbardziej problematyczne są postacie – Vin jest może lekko sztampowa, ale przynajmniej sympatyczna i rozbudowana na tyle, że jej losy śledzi się z napięciem i można jej kibicować. Podobnie sztampowy Elend jest mimo wszystko na tyle ciekawy, że widać potencjał, który może go zmienić w kolejnych tomach w dużo ciekawszą postać. Kelsier jest sztuczny a jego znajomi sprawiają wrażenie chodzących tutoriali magicznych, a nie postaci, które miałyby jakiś charakter czy wpływ na fabułę. Z tego towarzystwa wybija się Saze, który przy tym średnio ciekawym tle rzuca się w oczy i który byłby ciekawszą postacią pierwszoplanową.
Podobał mi się świat i system magii, intryga wciągnęła, postacie głównie irytowały. Mimo wszystko jest to dobry kawałek high fantasy. Ale nie na tyle dobry, żebym od razu rzuciła się na drugi tom.