Córki Wawelu były jedną z bardziej wyczekiwanych i poszukiwanych pozycji. Dość powiedzieć, że musiałam się zapisać na listę oczekujących, bo pierwszy nakład rozszedł się jak świeże bułeczki. Tym bardziej cieszyłam się na lekturę. Po przeczytaniu książki mam jednak nieco mieszane uczucia. Spodziewałam się czegoś w stylu “polskiej Philippy Gregory” – czyli fabularyzowanej opowieści o kobietach z dynastii Jagiellonów i ich roli w historii Polski i Europy. Nie obraziłabym się również na książkę w stylu Jasienicy. Skrzyżowanie tych dwóch typów opowieści podoba mi się zdecydowanie mniej. Autorka wykonała ogromną pracę i chylę przed nią za to głowę. Mam jednak wrażenie, że nieco nie domyślała kształtu swojego dzieła, przez co wyszła rzecz miejscami bardzo niespójna, przeskakująca od kawałków całkowitej fikcji literackiej, bardzo luźno lub wcale związanej z królewnami, po długie wtręty, niemal eseje o ciężkim życiu i nieciekawej roli kobiety w renesansowym świecie, z lekkimi zahaczeniami o współczesność.
Na początku mamy dłuższy kawałek przedstawiający nam życie kobiety w średniowiecznym Krakowie, ze sporym wtrętem na temat obyczajów związanych z porodem i połogiem. Gdzieś w tle majaczy Wawel, król, królowa, odlegli jak gwiazdy na niebie. Jak dla mnie skojarzenie z Historią żółtej ciżemki w wersji dla dorosłych nasuwa się samo. Potem Dosia ląduje na Wawelu i… ani to opis życia dworu, ani historia córek królewskich które wbrew pozorom potraktowane są dość marginalnie. Za to coraz dłuższe i większe wywody na temat życia kobiet w tamtych czasach. I znowu przypomina mi się słynne powiedzonko o trąbie słonia ( dla tych którym nie zdarzyło się studiować w moich czasach: trąba słonia oznaczała jeden jedyny wyśmienicie opanowany temat egzaminacyjny na który należało zwekslować inne – mniej lub wcale opanowane pytania). Jeśli zatem Dosia ogląda gobeliny to albo w kontekście kobiety tkaczki i kobiecego rzemiosła, albo w kontekście postrzegania kobiety jako zdradliwej istoty. Jeśli Dosia choruje – to zaraz mamy wywód o kobietach jako pierwszych lekarkach stosujących medycynę naturalną gnębionych przez mężczyzn. Jeśli zaś mamy już coś o królewnach – to jakieś przebłyski a to o Izabeli a to o Katarzynie, choć Bogiem a prawdą więcej się doczytałam o Eryku Szalonym czy Janie Finlandzkim niż o samej Katarzynie. No i zapomnijcie o jakiejkolwiek chronologii. Ważny jest motyw przewodni danego rozdziału i do niego dopasowywane wydarzenia historyczne.
Może komuś taki patchwork pasuje, ale ja się z nim męczyłam. Przynajmniej do momentu w którym zaczęłam traktować każdy rozdział jako osobne opracowanie. Wtedy zaczęło mi się czytać Córki zdecydowanie lepiej.
Tak więc w mojej opinii dzieło Anny Brzezińskiej winno raczej mieć tytuł: “Córki Wawelu. Opowieść o kobiecie średniowieczno- renesansowej”. Opracowanie ciekawe ale nie do czytania na raz.