(2 / 5)
Poprzednie spotkanie z Zaginioną Flotą zakończyłam na trzecim tomie. Recenzje można znaleźć tu: Nieulękły, Nieustraszony, Odważny (ta ostatnia z małym dopiskiem po ponownym przeczytaniu).
Po drugim spotkaniu zdecydowanie nie zmieniłam zdania na temat pierwszych tomów, ale znalazłam więcej cierpliwości, żeby zapoznać się z resztą serii. Przyznaję, że w tym bardzo pomogło nowe wydanie, w którym nie ma brakujących znaków interpunkcyjnych, a myślniki w dialogach są tam, gdzie powinny być, dzięki czemu po prostu łatwiej i szybciej się czyta. Bo sama treść nigdy nie wymagała szczególnego skupienia.
W czwartym tomie dostajemy więcej tego samego. Niestety. Black Jack Geary nadal prowadzi flotę starając się wydostać ją z wrogiego terytorium. Cały czas starcia w przestrzeni wyglądają tak samo. Cały czas Geary ma te same dylematy. Cały czas jego przeciwnicy zachowują się dokładnie tak samo. Cały czas współprezydent Rione ma te same wątpliwości, a romans między bohaterami jest – tak jak był – pełen wyrachowania, braku zrozumienia i przypomina raczej sypianie z kobrą niż cokolwiek innego.
Powtarzalność jest tym bardziej irytująca, że część wydarzeń z poprzedniego tomu jest poprowadzona tak, żeby uniemożliwić flocie krótszą drogę do domu. Niestety nadal brakuje pomysłu jak tę drogę urozmaicić czytelnikowi. I to od czterech tomów. Jakby kompletnie nic się w tym czasie nie zdarzyło.
Przez co irytacja na zachowanie bohaterów tylko wzrasta – bo z punktu widzenia fabuły zachowują się coraz bardziej bez sensu. Jakby byli ślep i głusi przez poprzednie trzy tomy. Podobnie coraz bardziej rażą niekonsekwencje w przedstawianiu floty jako całości. Bo flota honorowa jest i ten honor jej przyświeca bardziej niż słońce macierzystego systemu. Co w interpretacji postaci oznacza, że załoganci, którzy chociaż wspomną o możliwości jakiegokolwiek romansu (nie muszą go nawet wprowadzać w życie) okryją się na zawsze hańbą. Ale zbombardowanie całej planety pełnej cywilów i pozbawionej ochrony jest spoko i skazy na honorze nie czyni. I to działa… „bo tak”. W poprzednich tomach jest to wyjaśnione długotrwałą wojną i klęskami floty. Co jeszcze mogłoby wyjaśniać podejście do wysadzania całych planet, ale na romanse jakoś nie wpływa, mimo ciągłego ryzyka śmierci. Nie jest nawet wytłumaczone religią, którą jak jeden mąż w tej samej formie wyznają wszystkie układy planetarne. Autor próbuje tłumaczyć to regulaminem, co jest tym bardziej bez sensu, że cała flota łamie regulamin hurtowo i nagminnie doprowadzając tym głównodowodzącego do palpitacji. Im dalej lecą statki, tym bardziej widać, że fabularnie cały czas stoimy w tym samym miejscu. I autor coraz bardziej kombinuje i naciąga fakty, żeby za szybko nie sprowadzić wojska do domu. Albo żeby za szybko nie rozwiązać problemów bohaterów (sercowych i nie tylko).
Z tomu na tom to utrzymywanie na siłę status quo jest coraz bardziej widoczne i coraz bardziej irytujące. I przez to też ma się poczucie, że czas spędzony nad Walecznym jest kompletnie stracony – równie dobrze można by przeskoczyć od razu do kolejnej części. Albo pominąć którąś z wcześniejszych. Nie za wiele by to zmieniło. Całe szczęście wszystkie tomy Zaginionej Floty to lekka lektura na wieczór, więc za dużo czasu straconego nie było. No i są też pewne przebłyski, które wskazują, że może będzie lepiej. Ale zbytniej nadziei sobie nie robię – w końcu w poprzednim tomie autor wprowadził sceny nie tylko z perspektywy Syndykatu, ale też szeregowych żołnierzy (co prawda po aż jednej scenie, ale zawsze), co też dawało nadzieję na rozbudowanie jednostronnej perspektywy Gearego. Niestety autor zrezygnował z tego pomysłu zanim na dobre go rozwinął. A szkoda.
Zdecydowanie nie polecam. Czytam w sumie siłą rozpędu, żeby jakoś, tym razem, dobrnąć do finału. Ale od trzech tomów mam wrażenie, że czytam cały czas to samo.
P.S. W nowym wydaniu jest też jedna wada – lista strat jest podana na końcu książki. Co jest trochę dziwne, bo wtedy ta lista jest już nieaktualna.