B. V. Larson – Zagłada (Star Force t.2)

2 out of 5 stars (2 / 5) W literaturze i szeroko pojętych mediach utarły się pewne kanony co do tego kto uprawia seks. Wiadomo – taki wiedźmin, na przykład, chędoży co popadnie. Im dalej postaciom od pracy fizycznej, a bliżej do wąskich specjalizacji umysłowych, tym zdarza się rzadziej. Na szarym końcu stawki są akademicy i “komputerowcy”, przedstawiani stereotypowo jako nerdzi którym nie przytrafia się on w ogóle. B. V. Larson zrywa z konwenansem?

Otóż chyba wcale nie zrywa. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej postać Kyle’a Riggsa jawi mi się jako cybernetyczny neowiedźmin. Poddał się ryzykownemu i bolesnemu zabiegowi żeby ratować globalną wioskę przed potworami.

I chędoży. Jak kocham myć nogi, chędożyć przestać nie może. Przydarza mu się to w ciągu – wcale nie takiej długiej książki – bodaj osiem razy. Czy ja jeszcze czytam sci-fi, czy tanie romansidło, potocznie zwane harlekinem?

Z dobrych wiadomości – o żonie i dzieciach zapomniał już całkiem, więc możemy dać spokój temu aspektowi prawdopodobieństwa psychologicznego. Do głosu dochodzi prawdopodobieństwo… sam nie wiem jakie. Być może po prostu Prawdopodobieństwo przed duże Pe, bo co ten Kyle – to ludzkie pojęcie przechodzi.

Przypomnijmy: Kyle jest programistą, wykładowcą akademickim, z wojskiem miał do czynienia – ale jeden bodaj turnus, gdzie nie był w akcji na pierwszych liniach frontu, a jedynie był technikiem. Nie ma doświadczenia oficerskiego, nie jest taktycznym wygą.

To znaczy nie powinien być. A tu proszę, bierze pod komendę pięć tysięcy ludzi, równie uwiedźminionych jak on, pluton pancerno-zmotoryzowany, i ogarnia. I to jak ogarnia, proszę państwa. Jakby to ludzie którzy zajmują się tym zawodowo całe życie tak ogarniali, to już nigdy nie zagubiono by Wam paczki – bo logistycy nie upuszczaliby piłeczki nigdy.

No dobrze, ale może mu to wychodzi fartem? Może wie, że się nie nadaje, ale robi dobrą minę do złej gry? Może ma syndrom impostora i toczy dwie wojny – na zewnątrz i wewnątrz siebie?

Nie, on jest po prostu taki zajedwabisty proszę Państwa. Kyle Riggs – druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg. Wspominałem już że chędoży?

Jakimś cudem zdołał się ograniczyć do jednej kobiety, swoją drogą, odwrotnie od swego żółtookiego kuzyna z rodzimej fantasy. Dziwny jest to związek – on ją okłamuje, ona go wali w dziób, a potem idą się… nie, przepraszam, nie idą się kochać. Idą uprawiać seks. O. Suchy i techniczny opis to wszystko na co autora stać w kwestii scen rozbieranych, to ja się też nie będę wysilał.

Przykro się czyta opis tak toksycznego związku, opartego bodaj wyłącznie na przypadkowej fizyczności. Autor niezbyt subtelnie sugeruje zresztą że wkrótce zrobi się nam z tego trójkąt – już się boję, podejrzewam że toksyczność wybije poza skalę.

Nie polecam, moi mili. Postaci są złe, świat przedstawiony jest taki sobie (poziom Starship Troopers), w dodatku podczas lektury niekiedy trafia człowieka szlag. Jeśli jakimś cudem po pierwszej książce stwierdziliście że poszukacie recenzji drugiej – skończcie tu, ograniczcie straty.

Ja sobie zrobię dłuższą przerwę od tej serii, i mimo tego że już wiem czego się spodziewać – wezmę się za bary z trzecią częścią. To wszystko dla Was, szanowni Czytelnicy, żebyście nie musieli karać oczu…

Do trzech razy sztuka?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *