(5 / 5) Dość długo to trwało, ale w końcu jest polskie wydanie klasycznej pracy Andrew Chaikina – Człowiek a Księżycu. Ta książka to niemal biblia i miara wszechrzeczy jeżeli chodzi o księżycowe wyprawy programu Apollo. Autor wykonał potężną pracę przekopując się przez sterty danych, nagrań, zdjęć i filmów dokumentujących tamten czas, ale też równie wiele czasu poświęcił na rozmowy z ludźmi – tymi co byli „TAM” , ale też tymi, co pracowali na to na Ziemi. Są więc w tej relacji żony astronautów, są dublerzy, którzy odbyli cały ten trening – i nie polecieli, są geolodzy, kierownicy lotu, specjaliści od
nawigacji i ci od ówczesnych – pożal się Boże – komputerów. Pokazuje, jak to się stało, że się jednak zdarzyło – mimo ograniczeń ówczesnej techniki, mimo błędów i mimo tego najgorszego – pożaru Apollo 1 podczas treningu i śmierci jego załogi. A przecież – choć nie bardzo to sobie dziś wyobrażamy – było tak, że pierwsze lądowanie w 1969 roku od wojennych prób z rakietą V2 dzieli wszystkiego raptem 25 lat, od Sputnika na orbicie – 12 lat, a od pierwszego człowieka w kosmosie – 8 lat. Osiem lat – dzisiaj w takim czasie może powstałby projekt badań nad projektem, który dałby odpowiedź czy taki program w ogóle jest wykonalny….. w końcu od prawie 50 lat kręcimy się wokół Ziemi jak dżungarskie chomiki w swoim kołowrotku i specjalnych postępów w tym nie widać, skoro Międzynarodowa Stacja Kosmiczna nie różni się aż tak bardzo od Skylaba a latają do niej wciąż Sojuzy, zaprojektowane w latach 60-tych jako wariant potencjalnego radzieckiego statku …. księżycowego. Jak to więc było, że w ciągu paru lat udało się przy pomocy technologii, których nikt jeszcze nie wynalazł zaprojektować pojazd, czy raczej dwa pojazdy do zadania, którego nikt wcześniej na poważnie nie rozważał, wciągnąć do pracy nad tym zadaniem 400 tysięcy ludzi – i wydać na to jakieś 1% PKB potężnej amerykańskiej gospodarki. Wszystko po to, żeby być tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek. Where no man has gone before… I – jak to się zdarzyło, że ten potencjał, ta rozpędzona maszyna, została najpierw mocno okrojona, a potem po prostu zarzucona? Co poszło nie tak?
Andrew Chaikin stawia takie pytania, może nie wprost, ale jednak – kiedy opisuje wpływ polityków na projekt. Bo Kennedy zginął, bo prezydent Johnson to już kompletnie nie ta charyzma, bo miejsce wizjonerów zajęli ekonomiści i to dość ograniczeni w swoich poglądach, bo Nixon to już w ogóle…, bo Wietnam i jego koszty, bo Rosjanie na Księżyc nie polecieli – mieli prawie całą potrzebną technikę, ale odpowiednio silnej rakiety po śmierci konstruktora Korolowa nie potrafili zbudować – więc odpadł kontekst politycznej rywalizacji ze Związkiem Radzieckim, bo…., bo…, bo….
Najważniejsza jest jednak w książce opowieść o ludziach – tych, co polecieli i tych, co nie polecieli. Ile za to zapłacili, jak bardzo musieli się naginać i maskować, żeby nie odpaść na którymś z kolejnych progów selekcji. To, że byli świetnymi pilotami i bardzo chcieli służyć swojemu krajowi – jest poza sporem. Ale opowieść o tym, jak wyglądały stosunki w biurze astronautów, jakie były zasady doboru załóg (takie, że nikt ich nie znał poza szefem biura, uziemionym prawie – astronautą Donaldem Slaytonem…), że wizerunek astronauty musiał być idealny – więc podtrzymujemy na siłę małżeństwa, które już dawno nie maja sensu, dzieci prawie nie widujemy pracując na okrągło – ale odpowiednio idylliczne zdjęcia muszą być zrobione, żeby je można było wydrukować w „Life”. Idealna amerykańska rodzina kosmicznego herosa, American Dream podniesiony prawie do gwiazd, bo do Księżyca to na pewno….. Właśnie te fragmenty książki były dla mnie najciekawsze – może jest tak, że po takimczasie, jaki upłynął od księżycowych podbojów ważniejsze stają się kulisy niż scena.
polecam