(2 / 5) Bernard Cornwell znany jest z liczącego już trzynaście tomów, wysoko ocenianego cyklu Wojny wikingów, trylogii arturianskiej Excalibur oraz całego cyklu książek Kampanie Richarda Sharpe’a. Tym razem zaproponował czytelnikom połączenie historii z mitami arturiarskimi – tworząc liczący w chwili obecnej 4 tomy cykl Święty Graal. Temat w dzisiejszych czasach nośny, wręcz modny, obrabiany na wszystkie strony już to przez miłośników spisków i tajemnych stowarzyszeń, już to przez domorosłych mistyków, fanów średniowiecza i rycerskiego mitu ugruntowanego przez opowieści o Arturze i jego rycerzach, aż do zwolenników starożytnych kosmitów. Nic, tylko brać, wybierać i mieszać motywy do woli. Bardzo byłam ciekawa, co z tak obszernej palety wybierze dla siebie Bernard Cornwell.
Przyznaję, że się mocno zawiodłam. Jak na tak doświadczonego i dobrego pisarza, opowieść zadziwia topornością fabuły, płaskimi postaciami i generalnym bałaganem. Momentami miałam wręcz ochotę przerwać lekturę i upewnić się, czy Rycerza na pewno pisał Cornwell a nie jakiś ghostwriter, tak bardzo to, co dostałam nie było podobne do pisarstwa tego autora. U Cornwella zawsze bardzo ceniłam sobie umiejętność “gładkiego” splatania fikcji literackiej z historyczną prawdą, sprawiania, że wymyśleni bohaterowie zdawali się być tak samo prawdziwi jak postacie znane z kart historii. Tym razem jednak miałam wrażenie, że historia zawadza autorowi. Jedyne naprawdę dobrze napisane fragmenty to te, gdzie bohaterowie porzucają główny nurt historyczny na rzecz narracji czysto przygodowej. Bohaterowie to kolejna bolączka powieści. Wszyscy jak jeden mąż i niewiasta są sztuczni, jak kukiełki w teatrze lalek. Pojawiają się na chwilę, wygłaszają kilka kwestii i znikają za kulisami, ale jesteśmy pewni, że autor wyciągnie je z kosza kiedy tylko znowu będą potrzebni. Co więcej – obojętnie czy opisywany jest zubożały rycerz, możnowładca czy najemnik wszyscy wydają się składać z najniższych instynktów. Być może właśnie o to chodziło, by ukazać rozziew pomiędzy wyidealizowanym obrazem rycerstwa i średniowiecznych bitew jakie przekazała nam literatura, a rzeczywistością, w której człowiek nie różni się zbytnio od dzikiego zwierzęcia. Darmo wypatrywałam choć jednej pozytywnej postaci w masie brutalnych odrażających postaci. Nawet główny bohater nie budzi cieplejszych uczuć. Życie żołnierza mu się podoba, nie ma problemu z zabijaniem, mętne napomknienia o misji i złożonej przysiędze nikogo nie przekonują. Akcja w zasadzie ani razu nie przyspiesza, raczej patataja się do finału w jednakowym, niespiesznym tempie, nawet wtedy gdy czytamy o oblężeniach, szturmach i walce. A choć autor uznawany jest za jednego z lepszych “opisywaczy” batalistycznych, to z przykrością muszę przyznać, że tym razem opisy walki pod Crecy nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. To raczej przestawianie ołowianych żołnierzyków na bitewnej planszy, a opisy kolejnych pękających czaszek robią się nudne zamiast robić wrażenie. Sama fabuła… chyba wolałabym ją przemilczeć. Niestety przynajmniej kilka razy logika zrobiła sobie wolne, co przy twórcy tej klasy jest aż trudne do uwierzenia. Pod koniec książki miałam wrażenie, że nawet autor się nią znudził i przyspieszył sprawę byle tylko “dojechać” do końca.
Na koniec trzeba jeszcze zakrzyknąć ” tłumacz” i pogratulować kwiatków i kwiateczków, wszelkiej maści. Mnie zwłaszcza zapadła w pamięć otwierana wizura. Jak można otworzyć coś co jest z zasady otworem w przyłbicy lub hełmie, to nie mam pojęcia. Tłumacz najwyraźniej ma!
Podsumowując: ależ się znudziłam. Po kolejne tomy nie sięgnę