Pierwszy tom Areny nie wywołał mojego entuzjazmu, ale jak już drugi stał na półce, to postanowiłam spróbować.
Próbować szybko przestałam. Dobrnęłam do połowy i nawet w imię napisania recenzji nie byłam w stanie zmusić się, żeby przebrnąć do końca, a to mi się generalnie zdarza bardzo rzadko. Jednak po przekopaniu się przez połowę miałam szczerze dość.
Bohaterowie podczas wakacji stracili te niewielkie strzępki charakteru które posiadali. Zresztą czemu w ogóle Leif ma wakacje? To nie jest szkoła, on się szkoli na wojownika, a od tego raczej trudno mieć wakacje. Leif zgubił gdzieś swój rozsądek, Kwin zgubiła zadziorność i bunt, a wszystko dzięki imperatywowi narracyjnemu pchającego ich na siłę w stronę miłości wielkiej, epickiej i kompletnie nieprzekonującej.
Patchworkowy świat niestety nie zostaje wyjaśniony. Gorzej – autor dokleja do niego kolejne elementy, oczywiście wszystkie mocno „deus ex machina”. Niektóre nawet dość dosłownie. Dodaje nowe wątki, które absolutnie niczego nie wnoszą i raczej irytują, zamiast dodawać coś ciekawego do konstrukcji świata czy historii bohaterów. Wątki napoczęte w pierwszym tomie jak zostały porzucone zaraz po tym jak się zaczęły, tak leżą do tej pory. Kolejne fragmenty świata niczego nie wyjaśniają. Raczej rodzą coraz więcej pytań i zamiast bardziej sklejać tę dziwną mozaikę niepasujących do siebie elementów poznanych w pierwszej części, rozrywają ją na jeszcze mniejsze kawałki.
W sumie jedyne do czego trudno by się było przyczepić to język, ale biorąc pod uwagę, że tłumaczyła to dzieuo Paulina Braiter, nie powinno to być żadnym zaskoczeniem.
W połowie miałam dość. Dość męczenia się z nudnymi, pozbawionymi charakteru postaciami, których los mnie nie obchodził. Dość prób składania nie trzymającego się kupy świata. I dość mnożących się wątków pobocznych, mających odciągnąć uwagę czytelnika od głównej fabuły, która stanęła w miejscu.
Jakby ktoś się masochistycznie chciał męczyć, to przypominam, że jest to trylogia. Ja ostatni tom zdecydowanie sobie daruję.