Proszę Państwa, oto nadciąga Krwawa Róża. Córka słynnego Złotowłosego, władcy Velichora, tego który dla córki zwołał na powrót herosów Sagi i przemierzył cały Wyld, a na koniec poprowadził ludzi przeciwko hordzie Ostatniego i był sprawcą epickiego zwycięstwa…. I w tym jednym dłuuugim zdaniu kryje się cały zamysł drugiego tomu Sagi. Już nie tak ironicznego jak pierwszy. Co prawda autor dalej “jeździ” niemiłosiernie po schemacie herosa i heroic fantasy, ale gdzieś w tle, pod wszystkimi drwinami i przerysowaniami czai się niejedna smutna konkluzja. Po pierwsze – że bohaterowie wcale nie chcą być bohaterami. Po drugie, – że ludzie widzą to co chcą zobaczyć, a prawda jest dla nich zdecydowanie nieatrakcyjna. I po trzecie – że nie ma bardziej parszywego losu niż być dzieckiem celebryty, pardon bohatera. Tak więc, – gdy tom pierwszy zbudowany jest na drwinie i miłości, drugi zbudowano na ironii i cierpieniu.
Bohaterowie tomu drugiego są zdecydowanie bardziej skomplikowani niż postacie z Królów Wyldu. Ich głównym problemem nie jest starość, trzeszczące kości i obawa, że nie podołają tej ostatniej misji, ale raczej cień poprzedników wlokący się za nimi jak czarna chmura. Róża ciągle zmaga się z byciem “córką Złotowłosego”, Pam ciągle jest córką Lily Hashford, Brune ciągle dławi cień ojca. Nawet za druinem ciągnie się zmora w postaci rodziciela. Bodaj jeden Roderyk nie ma swojego cienia, ale wiadomo to bestia.
Cienie. To one są odpowiedzialne za sytuacje w jakie pakują się członkowie Baśni. Choć akcja rozkręca się wolniej niż w tomie pierwszym i na początku nie bardzo możemy się połapać o co w tym wszystkim chodzi, jednak książka wciąga i trudno się od niej oderwać. Powoli zaczynamy odkrywać sens podróży każdego z członków drużyny. Bo każdy z bohaterów Baśni musi sobie wreszcie poradzić z własnymi zmorami. Musi odkryć, że zalewanie się alkoholem w trupa, obżeranie narkotyzującymi liśćmi, tatuowanie własnych lęków, jest drogą która prowadzi donikąd. Niczego nie zmienia i niczego nie rozwiązuje. Odkrywają to do spółki – członkowie zespołu i czytelnik. Obserwujemy więc ich wydawałoby się bezsensowną podróż, przerywaną mniej bohaterskimi niż sądzi tłuszcza, występami na arenach i czujemy coraz bardziej, że zbliżamy się do ostatecznego łupnięcia- kolejnej wielkiej bitwy dobra ze złem. Wreszcie akcja przyspiesza i zaczyna się toczyć z szybkością lawiny, a czytelnik znowu czuje, że zakończenie, choć na pewno będzie dobre to jednak mu się nie spodoba. Mnie się nie spodobało z jednego podstawowego powodu – było zbyt przewidywalne i ciut przesłodzone. I – wbrew drwinom ze schematów – bardzo w schemacie heroic fantasy.
Czy polubiłam bohaterów? Niektórych tak, niektórych nie. Zdecydowanie najmniej mojego serca skradł szlachetny do urzygania druin. Koncept elfa skrzyżowanego z królikiem był do przełknięcia w wersji “zły królik”. W wersji królik szlachetny… nadaje się co najwyżej na pasztet. Szlachetny, a jakże. Pam jak to klasyczna nastolata irytuje typowym dla swojego wieku pakowaniem się w kłopoty, z których dziwnym trafem jakoś zawsze wychodzi cało. Szczęście nuba, albo niedopatrzenie autora, jak skomentował mój Syn. Interesująca i chyba nie do końca wykorzystana fabularnie jest postać tuszowiedźmy. Długo nie mogłam rozgryźć o co chodzi w tej postaci.
Podsumowując – Krwawa Róża to ciągle kawał dobrej fantasy z przesłaniem w tle. Wieść gminna głosi, że ma powstać trzeci tom opowieści zakorzenionej w świecie Grandualu. Jeśli tak się stanie – kupię ją na pewno.