Mój syn ma zwyczaj mawiać: „jeśli po przeczytaniu książki fantasy stwierdzisz, że zaprezentowany w niej pomysł jest nowy oznacza to jedynie, że nie trafiłeś na książkę – pierwowzór’. Jeśli to prawda to ja na pierwowzór Zdrady jeszcze nie trafiłam, choć książka jest tak naprawdę do bólu “klasyczną fantasy”. Jak w każdej klasycznej książce tego typu mamy więc magię która przenika i ożywia wszystko… ble, ble ble. Tyle, że tutaj można być “magicznym bardziej”, “magicznym mniej” albo całkiem nie magicznym. Magiczni mniej mają, mówiąc kolokwialnie – przechlapane. Nie umieją ukryć swojej magii, co prędzej czy później sprowadza na nich nieszczęście w postaci inkwizytora i jego bandy. Inkwizytor jest także klasyczny do bólu – szpetny, wredny, tchórzliwy, z paskudną tajemnicą, czerpiący przyjemność z poniżania i cierpienia innych. “Magiczni bardziej” mają zdecydowanie lepiej. Ich magia jest niewykrywalna dla inkwizytora, otoczenie może się jej tylko domyślać, ale jednocześnie magia nie chroni ich przed brutalną siłą. Tak naprawdę magia służy im – tym magicznym bardziej do gadania na odległość i porozumiewania się bez słów. Dziś nazwalibyśmy to telepatią. I jest jeszcze jeden człowiek, magiczny tak już zdecydowanie na obie nóżki. Spryciarz, który nie tylko gaworzy sobie w myślach ze swoim opiekunem ptaszkiem, ale też potrafi praktycznie ożywiać i inne takie. Tenże magiczny na oba kopyta ma do wykonania misję o znaczeniu wiekopomnym i dla świata absolutnie niezbędnym, o czym zresztą – klasyka gatunku – nie ma zielonego pojęcia. Czyli mamy już magię i mamy intrygę. Brakuje jeszcze miłości ale i ta się pojawi, bo jak klasyka do klasyka, bohater musi być absolutnie i koniecznie zakochany, najlepiej miłością nieszczęśliwą, za to wierną i wyjątkową. Ten warunek również został spełniony. No to gdzie do licha ta odmienność? Ano w tym, że o całej intrydze, a raczej o jej strzępach dowiadujemy z… myślowego plotkowania tych “magicznych bardziej”, z których zdecydowana większość okazuje się być starsza niż przysłowiowy węgiel kamienny i obdarzona misją albo pilnowania jakiegoś wyjątkowo wrednego “magicznego jeszcze bardziej” albo misją pilnowania aktualnego “najbardziej magicznego”, jego wybranki i ich dziecka. A, no i jest jeszcze żywy las będący siedliskiem bóstw, który potrafi chronić, karmić, leczyć itd. itp.. ale jak się okazuje, jak trzeba to potrafi też zdradzić i wydać pana wielce magicznego na pastwę jego przeciwników, w zasadzie nie wiadomo dlaczego, chociaż można domniemywać, że tak powinno być coby dobro zatriumfowało.
Całość czyta się zaskakująco dobrze, wybaczając autorce drobne logiczne “obsuwy”, choć plotkujący między sobą “magiczni bardziej” nieco denerwują, a zdrady jakich dopuszczają się wszyscy wobec wszystkich są naprawdę irytujące – no bo kochani, skoro już dostaliśmy baśń, to niech to będzie baśń do końca, a nie takie numery, no! To prawie tak, jakby kot w butach po otrzymaniu rzeczonych powiedział młynarczykowi co o nim myśli i poszedł na służbę do czarodzieja, albo jakby kopciuszek zamiast przymierzyć bucik, ciepnął czółenkiem w twarz księciunia…