Nie ma to jak na pierwszy raz zaplanować trylogię, do tego strona internetowa, w razie większego powodzenia szybko przygotuje się też grę, czemu nie. Niby debiutancka powieść – ale od razu seria i szeroki front marketingowy. Czego tu nie ma – włoscy karabinierzy, US Army, demoniczna firma żołnierzy-najemników (amerykańska oczywiście), włoska mafia, zbrodnie wojenne w Bośni, do tego naturalnie były – albo i nie były, tylko emerytowany – szef CIA na Włochy, no i straszliwy włoski, a właściwie wenecki, hacker. No i jeszcze przewijają się kobiety wyświęcone na katolickich (!) księży, aczkolwiek – ku pewnemu zdziwieniu czytelnika wyćwiczonego na masonach, iluminatach i innych takich – nie pojawiają się od razu inkwizytorzy, czy tam – jak kto woli – siepacze Kościoła. Może się jeszcze zresztą pojawią, bo przeczytałem tylko pierwszą część owej „sagi”, czyli „Bluźnierstwo” właśnie.
Czegóż zatem dowiaduje się czytelnik z tego „przeddzidzia przeddzidzia”? Ano – samych ważnych rzeczy. Że Wenecja- tam właśnie dzieje się akcja- jest piękna (to akurat prawda). Że jak się jest panią kapitan i detektyw kryminalną karabinierów jednocześnie, to najpierw – po znajomości oczywiście – trzeba się dostać do zespołu doświadczonego i świetnego w tej pracy pułkownika, następnie go uwieść, a jak nie chce zostawić żony, to jeszcze złożyć na niego doniesienie o mobbing, bo przecież skoro wszyscy uważają, że to ona powinna się przenieść do innej komendy a nie on, to to przecież czysty seksizm jest, no nie? Że jak się jest świeżo wypromowaną panią podporucznik US Army, w dodatku córką emerytowanego wysokiego oficera, to obowiązkowo trzeba być głupia gęsią i nie wiedzieć co potrafi się dziać na różnych szczeblach wojskowej hierarchii. A poza tym nic takiego – że zbudować i utrzymać hiperdokładne cyfrowe odwzorowanie Wenecji, mogące przy tym służyć jako bezpieczny, nie do złamania, kanał komunikacji – to w sumie nie takie trudne, wystarczy geniusz i trochę sprzętu. Oszukać pociski moździerzowe naprowadzane GPS – już się robi. Zhakować Predatora amerykańskiego wojska – no, to już trochę trudniejsze, wymaga pomocy kumpla z ciemnej sieci i całych trzech minut na ściągnięcie stosownego narzędzia. Te ostatnie dzieła to oczywiście nasz dzielny hacker – potomek weneckiego rodu, w dzieciństwie porwany i okaleczony przez – a jakże – Czerwone Brygady, który kompensuje sobie brak relacji w realu działaniami w sieci. Och, te zapisy jego hackerskich działań i zwłaszcza rozmów, ooooch. Mówił wprawdzie poeta „spisane będą czyny i rozmowy”, ale przecież nie mówił, że w ten sposób. Koń by się uśmiał, a informatyk to na pewno.
Oczywiście wiem, że trochę spojleruję, ale nie będę ukrywał, że – przynajmniej dla mnie – ta opowieść nie jest fabułą, ale ciągiem scen, serią klisz, może opisowym komiksem. Poszczególne pomysły bywają nawet dobre, jak zostawianie wiadomości poprzez pakowanie ich do wirtualnych ozdobnych skrzyń w kościołach cyfrowej Wenecji, ale jednak całość się z tego nie składa. No, chyba że Autor od razu zakłada, że się to jego dzieło przerobi na film, serial, balet a na końcu teatr kabuki….. Nie wiem i już się nie dowiem, bo następne dwie części tego dzieła ominę szerokim łukiem – na szczęście nie mam ich w domu.