“Niebiosa otworzyły się wśród burzy umęczonych fotonów”. Takim zdaniem raczy nas na dzień dobry Ian Duglas. Oj tak. Umęczone fotony to jest to. Po raz kolejny przekonuję się, że pisząc fantastykę naukową powinno się jak ognia unikać szczegółów technicznych (No chyba, że jest się Zajdlem, albo A.C. Clarkiem, ale powiedzmy sobie uczciwie to inna liga). Jeśli jednak na siłę próbujemy połączyć poetycki opis z Science Fiction, w dodatku nie mając zbyt dobrze opanowanego owego science – no, to może wyjść nam właśnie tak jak autorowi. Czyli – co najmniej dziwnie.Nie będę jednak w moim opisie skupiała się na technikaliach i zostawię w spokoju fotony którymi autor macha nad wyraz często i chętnie. Nie jestem, aż takim znawcą tematu aby rozkładać na czynniki pierwsze fizyczne nonsensy. Wystarczy stwierdzenie, że przeszkadzają mi one w lekturze i to dość mocno. Zamiast skupić się na stronie społecznej czy na przesłaniu ukrytym pod kosmiczną maską musiałam przedzierać się np. przez wyliczanki dotyczące długości i szerokości statków kosmicznych. A sama fabuła? Jest dość klasyczna. Człowiek dokonał wielkiego skoku w przód. Nawet małe dzieci mają wszczepiane chipy którymi ładuje się im do głów przydatne umiejętności ( zapachniało Matrixem…). Ludzkość sięgnęła gwiazd i doczekała się kosmicznych wrogów. Ale poza tym.. Poza tym tak naprawdę nie zmieniło się nic.
Fanatycy dalej są fanatykami, a podburzony tłum kosmicznych kolonistów zachowuje się tak samo jako podburzony tłum starożytnych greków albo rzymian. Poprawność polityczna sięga absurdu i choć można chwalić pomysł podpisania konwencji zabraniającej nawracania i głoszenia poglądów religijnych na siłę ( co jak nie trudno się domyśleć bardzo nie spodobało się muzułmanom), to już uznawanie monogamii za wynaturzenie jest dyskusyjne. Jak zawsze – z jednego przegięcia w drugie. I taki właśnie jest świat przedstawiany przez Iana Duglasa. Przerysowany, przegięty, w swej wymowie dość przerażający. Bo ludzkość wciąż dzieli się na my i “oni”. Na tych bogatych i tych ze slamsów. Na cywilów i na wojskowych. Na wykształconych, ochipowanych od maleńkości i na “prymitywów”. Na tych którzy konformistycznie godzą się na wszystko i tych których taki właśnie plastikowy świat uwiera. A jednocześnie gdzieś w głębi tego papierowo -plastikowego obrazu pojawia się ludzka tęsknota, za przynależnością do kogoś. Atawistyczna tęsknota za przynależnością do stada, do rodziny, do kogoś kogo się kocha bezgranicznie i dla kogo jest się gotowym na największe poświęcenia. Nie zaspokoi tego przynależność do globalnej organizacji.
Wielka szkoda, że autor zamiast rozwijać ten wątek zatracił się w pseudonaukowych opisach statków i kosmicznej strategii.
_______________________________________________________________________________by Lashana
Zaczyna się źle, nawet bardzo źle. „Niebiosa otworzyły się wśród burzy umęczonych fononów”. Jest super – nie mam ochoty czytać dalej po pierwszym zdaniu. Tego jeszcze nie było. Łączenie środków poetyckich z nauką zawsze wypada źle, ale takiej bzdury jeszcze nie widziałam.
Potem jest jeszcze gorzej: okazuje się, że wybuch nuklearny da się wykryć z odległości 270 jednostek astronomicznych. Brawo. Cokolwiek co wybuchłoby z taka siłą, że efekty dało by się zmierzyć z tej odległości, rozniosłoby najbliższe planety w drobny mak i wojsko ruszające z odsieczą mogłoby zostać na miejscu, bo już nie byłoby kogo ratować. Ale jedziemy dalej – główny transportowiec „America” jest największym statkiem zbudowanym przez ludzi, jego trzon ma długość 1km. Hm…. Mamy rok 2400 z kawałkiem, rok 1975 lotniskowiec klasy Nimitz – 333m. Coś się ludzkość, cholera, nie postarała. Ale za to ma statki, które światło wykrywają „chropowatą powłoką”, widać czujniki, anteny i tego typu ustrojstwa wyszły z mody. Potem dowiadujemy się, że po wyjściu z punktu w przestrzeni flota rozprysła się na przestrzeni 5 jednostek astronomicznych… czyli mniej więcej jak od Jowisza do Słońca. To był ^$^#^ wormhol czy kosmiczne charknięcie przez zęby? Żeby nie użyć bardziej… klozetowego porównania. I wiecie co jest najlepsze? To wszystko jest na pierwszej stronie.
Ale brnę dalej. Twarda jestem. I dowiaduję się dzięki temu, że dowództwo wysyła myśliwce do bitwy, żeby dotarły 10 godzin przed głównymi siłami. I zbieram szczękę z podłogi. No po co, ja się pytam? Żeby dać się rozstrzelać? A nie mogły by wszystkie siły polecieć równocześnie? Albo z mniejszym opóźnieniem, żeby była szansa ratunku dla pilotów? Do tego manewrujące myśliwce osiągające prędkość światła (buahaha… ciekawe jak) utrzymując laserową komunikację. Ja się muszę napić. I to zdecydowanie nie herbaty. Chyba że góralskiej. Generator lasera, mogącego wysłać wiązkę na taka odległość zajmuje kilka pokoi – dosłownie. Nawet jeśli udało się to zmniejszyć to jaką szerokość ma wiązka, żeby po pierwsze – dało się nią trafić w odbiornik, po drugie – utrzymać połączenie w ruchu, po trzecie – komunikacji nie przecięły kosmicznie śmieci i fragmenty meteorytów o większych przeszkodach nie wspominając. Kiedy flota główna w końcu rusza okręty startują nierówno, bo do niektórych rozkaz dotarł z 15 minutowym opóźnieniem. Headdesk. No serio? Atak też będą tak przeprowadzać? To nie można było tego skoordynować? Wysłać osobnego rozkazu do każdego okrętu? Przeliczyć sobie.. No widać nie. Żeby było bardziej zabawnie myśliwce zmieniają konfiguracje – wylatują ze statku jako igła w przestrzeni poruszają się jako wielki plemnik, a w atmosferze mogą wyprodukować skrzydełka. Aha. Fajnie. Tylko po pierwsze: po co – skoro w próżni nie ma tarcia. A po drugie co się wtedy dzieje ze: szkieletem statku, wyrzutniami rakiet, czujnikami, wyświetlaczami i siedzącą w środku elektroniką? Nikt nie wie. Myśliwce mają przeprowadzić szybki atak, ale ponieważ ich napęd wytwarzający anomalie grawitacyjną (taakkk, jassneee) nie pozwala na zebranie danych będą atakować mając dane sprzed 17 godzin. O borze liściasty, gdzie moja herbata! Piloci kamikaze szukający czegoś czego nie ma. Aaaa i w czasie ataku osiągną prędkość światła… To po co tam jest pilot w ogóle? I po co jakikolwiek atak – rozeznania nie ma, celów nie da się uaktualnić, wszystko robi komputer i na dodatek robi to źle. Herbaty!! Myśliwce strzelają, o dziwo nawet udaje im się w coś trafić, ale część rakiet spada na planetę. No to pozmiatane. Idziemy do domu. Już nie ma kogo ratować, nawet jeśli pociski nie miały głowic atomowych. Dobrze, że chociaż planeta jest w całości.. jeszcze. A nie? Nic się nie stało? Nie ma nawet śladu uderzenia czymś lecącym z prędkością światła? Nawet chmura dymu się nie podniosła? Ok, czytam dalej… Gdzie moja herbata! Dolewki! Myśliwce zwalniają i są atakowane, więc żeby zmylić rakiety przeciwnika wypuszczają… ładunki z piaskiem. Aha. Widać wabiki, flary i zagłuszacze też wyszły z mody i wracamy do rzucania przeciwnikowi piaskiem oczy. To ja się jeszcze napije. Herbaty oczywiście. Autor zakochany w szczegółach technicznych, o których nie ma pojęcia funduje nam też parametry planety. Dowiadujemy się więc, że na powierzchni panują cudowne warunki: 50 stopni w cieniu, a atmosfera to głównie: dwutlenek węgla, tlenek siarki, chlorowodór, amoniak i 3% tlenu. Atmosfera ziemska, przypominam, ma tlenu 20% i raczej nie zawiera poza tym gazów trujących albo żrących. I tam są jacyś koloniści? Po co? Na co? I przede wszystkim: jakim cudem? Pokutujący wyznawcy jakiejś dziwnej religii czy co? Do tego planeta ma prawie 2 razy większą masę i 2 razy większy promień niż Ziemia dzięki czemu autorowi wyszło że ma… 2 razy większą grawitacje. No tak jakby… NIE. Strona 66 z 430 – przestaje czytać bo popadnę w alkoholizm.
Uffff… Wiem, że wyszła mi bardziej analiza niż recenzja, ale nie mogłam się powstrzymać. Tym bardziej, że recenzje, które czytałam na kilku stronach były bardzo entuzjastyczne. W końcu czasami człowiek musi, inaczej się udusi…. Poza tym nie bardzo jestem w stanie oceniać fabułę w książce, bo do niej nie udało mi się dotrzeć (poza tym że mamy, dość schematyczny i znany, wybuch wojny z obcą rasą).
Tylu głupot w tak niewielkiej objętości jeszcze nie udało mi się znaleźć i nie mam najmniejszej ochoty dowiedzieć się jakie rewolucje w nauce i logice przeprowadził autor w pozostałej części książki. Jak ktoś nie wie o czym pisze i nie ma ochoty na badania przed napisaniem książki to nie powinien podawać tylu szczegółów, bo wbrew pozorom ludzi, którzy mają jako-takie pojecie o chemii, fizyce, taktyce, logice, czy sensownym science fiction jest całkiem sporo, a tu starczy się orientować tylko w jednym z wymienionych, żeby złapać się za głowę.
Straszliwe dzieło – omijać z daleka jak najszerszym łukiem.
Nie ma to jak dać fizyczny bełkot fizykowi. Zawsze można liczyć na dobrą zabawę 🙂 Tylko nie mów potem, że Cię w alkoholizm wpędzam…
Jak to mam nie mówić?! A kto mi takie koszmarki podsuwa…
Wiedziałem że nie zawiedziecie 😀
Mam pytanie do Lashany – nie wiem czy to dobrze liczę, więc jaki powinien być stosunek siły wywieranej przez grawitację tego większego ciała do siły wywieranej przez ziemską?
Jak na moje to mniej-więcej 1/2. Mniej-więcej, bo autor bawi się w przecinki, a ja sobie pozaokrąglałam co się dało. Co nie zmienia faktu, że ludzie po wylądowaniu będą sporo lżejsi niż twierdzi autor…