Kiedy zaczyna się piata pora roku, to co znane zmienia się w nieznane. Łagodni trawożercy stają się mięsożerni, przyjaźni dotąd ludzie zmieniają w największe zagrożenie, miasteczka zamieniają się w twierdze, a rodziny rozpadają. Kiedy ziemia się trzęsie, z nieba sypie popiół, a woda w rzekach może zmienić się w kwas, przetrwają tylko nieliczni. Dziwnie się czyta “Piątą porę roku”, gdy w telewizji co i rusz słyszymy o pożarach w Australii. Zupełnie tak, jakby literatura była zapowiedzią kataklizmu który powoli zaczyna się dobierać do ludzkości na ziemi. Nie mogłam się opędzić od tego wrażenia przez cały czas lektury pierwszego tomu Pękniętej ziemi. Oto bowiem świat, w którym ewidentnie kiedyś wydarzyła się jakaś katastrofa. Wręcz apokalipsa. A co gorsza, co jakiś czas ta apokalipsa nawraca w mniejszym lub większym rozmiarze. Wszyscy mają tego świadomość i wszyscy przygotowują się na jej nadejście zgodnie z zasadami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Kiedy więc nadchodzi kolejna piata pora roku – każdy wie, co ma mniej więcej robić. Albo przynajmniej tak mu się wydaje. Zanim jednak rozpocznie się globalna katastrofa – każdy wiedzie życie na swoją własną miarę – pełne większych i mniejszych katastrof. Bo autorka nie ma złudzeń co do życia, i taki właśnie obraz przekazuje czytelnikom. Ludzie są tylko ludźmi i niezależnie od pory roku – boją się odmienności. A gdy ta odmienność łączy się jeszcze z niebagatelnymi mocami los odmieńców jest przesądzony. W piątej porze dnia ludzie dysponujący dodatkowymi umiejętnościami zwani są górotworami. I prześladowani, bowiem choć ich umiejętności są bardziej związane z ewolucją niż z czymkolwiek innym – przy korzystaniu z nich obowiązują te same zasady co przy magii – energia nie bierze się znikąd. Trzeba ją zabrać z otoczenia. Główna bohaterka, Essun jest właśnie takim górotworem. Poznajemy ją w momencie tragicznym – mąż i ojciec jej dzieci, właśnie zabił młodsze dziecko i uciekł ze starszym. Odkrył, że synek był górotworem. Nie wie jeszcze, że jego córka też nim jest. A zrozpaczona matka w przypływie cierpienia wywołuje w skorupie ziemskiej impuls który daje początek kolejnej piątej porze roku.
Początkowo czytało mi się piątą porę roku dość trudno, bowiem autorka skacze pomiędzy wątkami i postaciami przenosząc nas tu i tam w różne miejsca i czas tej historii. Potrzeba dłuższej lektury, aby połapać się, że wszystkie te pozornie oderwane historie są tak naprawdę tą samą opowieścią, tylko rozrzuconą w czasie. Autorka nie ustrzegła się również nierównego tempa narracji – są momenty kiedy akcja rwie do przodu z kopyta by za chwilę zacząć się wlec jak przysłowiowy żółw. Cały czas miałam też wrażenie rozdwojenia jaźni. Raz autorka sugeruje, że moce górotworów to niemal magia i mentalne połączenie z siłami wyższymi, a ich opanowanie wymaga nie tylko talentu ale też samodysypliny jak u joginów, a innym razem daje do zrozumienia, że cała ta sprawa ma naukowe wyjaśnienie i jest jednym więcej eksperymentem zaginionej cywilizacji, który wymknął się spod kontroli i wywołał pierwszą piątą porę roku. A wątek organizacji w organizacji dodatkowo mi cały obraz zagmatwał. Zwróciłam też uwagę na pewne niespójności w wizji świata – z jednej strony mamy dość prymitywne wspólnoty podróżowanie pieszo lub konno i kilka większych miast z drugiej powszechny dostęp do prądu, ciepłej wody i opieki zdrowotnej.
Książka jest jednak intrygująca i na pewno przeczytam drugi tom.