Kloos Marko – Frontlines T.1 Pobór (dwugłos)

Tę książkę kupiłam przez zupełny przypadek. A raczej.. hm, no jak to powiedzieć – zobaczyłam, że wystaje z niej karta z talii Fabryki Słów. Karta której nie mam! Łaziłam dookoła książki dłuższą chwilę, wreszcie stwierdziłam, a co mi tam,  najwyżej będzie co zjechać w recenzjach. Książka zaczyna się jak klasyczne młodzieżowe postapo. Jesteśmy w dzielnicy komunalnej – dziś powiedzielibyśmy slumsach. Żyją w nich stłoczeni wszyscy ci których rząd na przeludnionej ziemi uznał za balast, darmozjadów, nierobów, bezużytecznych itd. itp. Nikt tu nie umiera z głodu (teoretycznie) bo wszyscy mają swoje przydziałowe racje żywności smakujące jak… papka z tektury. Perspektywy żadne, za to w mordę, albo kosą pod żebra dostać można za nic. W takim to uroczym świecie żyje główny bohater,  Andrew. Chłopak głupi nie jest, pragmatyk z niego do bólu, więc po skończeniu 18-tu lat wybiera jedyną logiczną opcję – zaciąga się do wojska.

Dalej mamy średnio udane opisy unitarki. Co prawda nie jestem zwolenniczką opisów krwistych albo zgoła krwawych, ale w taką letnią wodę na unitarce jakoś trudno mi uwierzyć. Ludzie, to na obozie instruktorów obrony cywilnej ( dawno temu w czasach słusznie niesłusznych było coś takiego) bardziej dostawaliśmy w kuper! Ziewnęłam raz, ziewnęłam drugi, ale autor szczęśliwie przeniósł bohatera i akcję do pierwszego przydziału bojowego. Akcja przyspiesza, kule świszczą, bohater nurza się we krwi cudzej i swojej, a czytelnik zaczyna marszczyć brwi. Coś mu w tym opisie świata zaczyna nie pasować. Chyba Andrew miał za mało informacji o otaczającym go świecie jak się do tego wojska zaciągał… Akcja dalej toczy się wartko, czytelnik podąża za głównym bohaterem który realizuje swoje plany… stop. Coś znowu nie pasuje! Jak pamiętacie – Andrew miał być pragmatykiem, prawda? A tu nagle zaczyna się zachowywać jak Romeo, kot w marcu albo inny romantyk! Tak, macie słuszne obawy, mamy love story w kosmosie i opisy szczęścia dwójki marines na okręcie bojowym.

Tak, tak wiem, książka dla młodzieży nie może się  obyć bez love story. Dobrze chociaż, że nie ma rozterek młodego Wertera. Andrew jest w swoim miłosnym wyborze konsekwentny i uparty jak młody osioł, zaś o drugiej personie dramatu nie wiemy tak naprawdę nic.

Jeśli chodzi o fabułę, to jest ona skonstruowana poprawnie i logicznie nie można się do niej przyczepić, tym bardziej, że jako Deus Ex machina występuje wojsko, a jak wiadomo to organizacja gdzie logiki trzeba się doszukiwać ze świecą.  Kilka razy pojawia się cień szansy na to by młodzieżowo – wojskowa rąbanka zmieniła się w książkę podejmującą ważniejsze tematy. Niestety jest to tylko cień cienia, który bardzo szybko znika, a jedyna konkluzja jest i tak stara jak świat : wszyscy kłamią, każdy chce cię wyonacyć, a to, że z tamtej strony płota jest zieleńsza trawa może być efektem zagrywki pr-owej a nie  rzeczywistym kolorem owej trawy.

O innych poza głównym bohaterach nie można powiedzieć zbyt wiele, ponieważ są elementami scenerii, papierowymi postaciami dostarczycielami pretekstu do dialogów. Nawet o dziewczynie Andrew’a nie wiemy zbyt wiele. Na dobra sprawę nie wiemy nawet jak ma na imię. Już więcej dowiadujemy się o sierżant Fallon, bodaj jedynej postaci która wylazła z tła.

Mimo wszystkich mankamentów jest to dość zgrabne czytadełko, bez zbytnich ambicji, które można przeczytać w jeden wieczór i odstawić na półkę.

 

_____________________________________________________________________________________________________Lashana

 

Przyznaję, że już nie za bardzo mam co dodać, tym bardziej, że zgadzam się z współrecenzentką, ale jeszcze kilka mankamentów uda mi się znaleźć… z zaletami będzie stanowczo trudniej.
Zacznijmy od średnio udanych opisów unitarki. Doświadczeń osobistych nie mam; całość szkolenia kojarzyła mi się bardziej z obozem dla skautów niż z wojskiem, ale byłam gotowa przymknąć na to oko. Zdecydowanie bardziej przeszkadzał mi kompletny brak rywalizacji czy konfliktów między poborowymi i brak problemów z dostosowaniem się do wojskowego życia. Na dodatek kiedy bohater znalazł sobie ukochaną całość zaczęła niebezpiecznie przypominać
Żołnierzy kosmosu, co dosyć mocno podniosło stopień przewidywalności.
Pierwsze akcje bojowe przyśpieszyły tempo i były całkiem nieźle i dynamicznie opisane, ale mimo wszystko wywołały średnie wrażenie – pierwsza za zbyt amerykańskie podejście (ale to jednak wojsko amerykańskie, więc nie będę się za bardzo czepiać). Druga z kolei wywołała sporo pytań ważnych i dla czytelnika (który nie doczekał się odpowiedzi), i dla bohatera (który je radośnie zignorował). Przy tym okazało się, że Grayson wyrzutów sumienia nie miewa, pytań sobie nie zadaje, wykonuje rozkazy i nie myśli za dużo. Jakiekolwiek wydarzenia wpływające na otoczenie, kolegów, czy jego własne cztery litery mają na bohatera mniej więcej taki wpływ jak woda na kaczkę. Mimo, że miał być molem książkowym i kimś na kształt slumsowego intelektualisty, to o strzelaniu do cywili zapomniał równie szybko jak o matce, którą zostawił w slumsach i która zniknęła z jego myśli po pierwszym rozdziale. Poza tym cała akcja przypominała zdecydowanie za bardzo
Helikopter w ogniu.
Po strzelaninie wracamy znów do
Żołnierzy kosmosu, którzy prowadzą nas do lekko przewidywalnego finału. Finał ma wpływ na emocje i przemyślenia głównego bohatera, taki sam jak reszta fabuły, czyli żaden. Zaczynam podejrzewać, że Grayson jest androidem…
Główny bohater mimo wrażliwości godnej bryły betonu wykazuje się dziwną konsekwencją w kochaniu wojska i wierności ukochanej (albo jak kto woli na odwrót, nie ma to zbytniego znaczenia), ale poza tym nie ma innych celów ani uczuć.
Bohaterowie drugoplanowi posiadają głównie nazwiska, a jakiekolwiek cechy charakteru są opisane przez osoby trzecie (jeśli w ogóle jakieś cechy posiadają) – oddziałowy żartowniś jest żartownisiem, bo tak twierdzi sierżant, ale facet nigdy nic zabawnego nie zrobił, ani nie powiedział. Fabuła wygląda dosyć znajomo, chociaż zdarzają się oryginalne elementy, a kolejny tom może pójść w dowolnym kierunku – kolejnej kalki, bardziej oryginalnych rozwiązań, bądź kompletnego gniota.
Mimo narzekania i marudzenia
Pobór czyta się szybko, lekko i przyjemnie. Ot, taki lekki militarny przerywnik na jeden wieczór, który można postawić na półce bez zbytnich wyrzutów sumienia, że będzie niepotrzebnie miejsce zajmował.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *