Pierwszy tom Takeshiego wzbudził we mnie spory entuzjazm, więc na tom drugi rzuciłam się radośnie jak tylko przytachałam go z księgarni. Jednak tym razem entuzjazm powoli opadał i w końcu zniknął kiedy skończyłam czytać.
Pierwszy tom rozwijał się powoli – kilka spokojnych wątków, pozornie ze sobą nie związanych, które łączą się pod koniec książki po to, żeby akcja potoczyła się w tempie górskiej lawiny i z rozmachem zatrzymała się na okładce książki zostawiając czytelnika w niepewności. Niestety dokładnie tak samo jest w drugim tomie. Akcja zamiast ruszyć z kopyta zamiera i zaczynamy jeszcze raz od początku od wprowadzania w klimat świata. Tylko tym razem opuszczamy Wakuni – kosmiczną, tradycyjno-futurystyczną Japonię i zwiedzamy Antillię – krainę Jaguara króla selvy, pełną szamanów, voodoo, Sanctos bandidos i wilgotnego upału pory deszczowej. Dostajemy nowy zestaw bohaterów i nowy, całkiem spory, kontynent do zwiedzania. Niestety oznacza to też, że Takeshi i jego towarzysze zostają zepchnięci na dalszy plan, podobnie jak sama Wakuni, o której co prawda dowiadujemy się trochę więcej, jednak autorka wydziela informacje równie skąpo co przysłowiowy Szkot wydaje gotówkę.
Po raz kolejny okazuje się, że eksperyment z Tetralogią Pogodową procentuje – klimat powieści jest zdecydowanie inny niż w pierwszym tomie jednak dawkowany równomiernie i utrzymuje się na tym samym poziomie przez wszystkie fragmenty związane z Antillą (czyli jakieś 3/4 książki). Niestety nie jest to już Japonia, ale trzeba przyznać, że las deszczowy ma też swój urok. Chociaż trochę trudno przełknąć powolne i niezbyt bogate w wydarzenia wprowadzenie do świata, które zaczyna sprawiać wrażenie przerostu formy nad treścią, tym bardziej że w całej książce nie dzieje się za dużo a wszystkie ważniejsze wydarzenia odarte z ładnych okoliczności przyrody zajmowałyby pewnie jedną czwartą objętości książki. Zresztą jakbym miała streścić Taniec Tygrysa, to miałabym z tym spory problem; owszem jest kilka istotnych wydarzeń zapadających w pamięć (ale są na tyle istotne, że mieszczą się w kategorii „spoiler alert”), a reszta to zwiedzanie i podziwianie widoków – tu las, tam tropikalna puszcza, lokalne miasteczko, zagubiona wioska, targ, kuchnia i tak w tym stylu.
Poza tym tego wszystkiego robi się trochę za dużo jak na mój gust – złe i dobre bóstwa, miotające się demony, mafia i politycy, gangi, stowarzyszenia, szamani i kapłani, a wszystko to podwójne, bo mające swoich przedstawicieli w obu krainach. Nie mam nic przeciwko światom kreowanym z rozmachem, ale tasiemców fantasy nie znoszę, a całe stada bohaterów z których część jest wyraźnie w fazie wykluwania się, żeby byli przydatni w kolejnych tomach zaczynają być trochę alarmujące.
Na dodatek praktycznie identyczna jak w pierwszym tomie konstrukcja powieści, która każe mi złośliwie podejrzewać, że w trzecim tomie dostaniemy trzecią krainę (dla równowagi klimatycznej pewnie coś z dużą ilością śniegu) i zaczniemy wszystko jeszcze raz od początku. I dostaniemy trzeci zestaw bohaterów pierwszo, drugo i trzecioplanowych.
Cóż…. konstrukcja – poprawna (tylko miałam wrażenie, że czytam kolejny „tom pierwszy”), język – piękny (tylko nie opowiada za dużo), bohaterowie – ciekawi (tylko że w nadmiarze), za dużo się nie dzieje (ale nudno też nie jest). Znaczy… standardowy syndrom drugiego tomu, który ma być tylko łącznikiem między pierwszym a trzecim, przez to wygląda jak przydługi wstęp i jest gorszy w odbiorze niż pierwszy.
Nie jest to zła książka, ale pozostawia spory niedosyt i wrażenie przerostu formy nad treścią. Po Kossakowskiej spodziewałam się zdecydowanie czegoś więcej.