A miało być tak pięknie… Podczas czytania zajawki na okładce zapomniałam zupełnie o tym, że wydawnictwa mają obyczaj mocno rozmijać się w swoich zapowiedziach z prawdą i co prędzej dodałam książkę do koszyka. Wszak miałam dostać coś w stylu Kłopotów w Hamdirholm, absolutnego i wciąż niepokonanego numeru jeden na mojej liście książkowych poprawiaczy humoru ( Numer jeden, bo klasyczne powieści Chmielewskiej są poza wszelką konkurencją).
Jednym słowem, napaliłam się jak norka na seks za stodołą.Tymczasem, wyszło jak zwykle. Dostaliśmy dziesiąte popłuczyny po piętnastym kisielu z Wiedźmina. Nie wierzycie? To posłuchajcie. I tu i tam mamy dwójkę niedobranych przyjaciół z których jeden jest wysokim milczkiem obdarzanym potężną, pierwotną mocą, a drugi .. krasnoludem z niewielkim, za to rzadkim darem i niewyparzoną gębą. Tyle, że w przeciwieństwie do Jaskiera krasnolud śpiewać nie umie, a tematem jego ględzenia są sprawy wielce przyziemne ( wiadomo u krasnoludów portki i ich zawartość są dość blisko ziemi). Jeden za drugim wskoczyłby w ogień, choć ich przyjaźń w pełni zasługuje na określenie “szorstka”. No i jeszcze jest dziewczę przygarnięte przez maga, dysponujące mocą zgoła niewyobrażalną, choć tak naprawdę nie wiemy gdzie jest owej mocy źródło.
O bohaterach nie wiemy w zasadzie nic. Nie wiemy nawet jaka jest natura tajemniczego Tropiciela – daru czy raczej przekleństwa Krasnoluda. Nie wiemy co naprawdę oznacza bycie Pierwotnym. Nie wiemy jak się spotkali niedobrani kompani. Również o samym świecie nie wiemy z początku zbyt wiele, bo autorka skąpi opisów. Za to im głębiej w opowieść, tym więcej elementów się powtarza i świat w którym żyją krasnolud i pierwotny mag coraz bardziej wynurza się z mgły niewiedzy ( także autorki). Jednak do samego końca nie dowiemy się o nim zbyt wiele, a niektóre kostki układanki nijak nie będą chciały wskoczyć na swoje miejsce.
Całość napisano prostym by nie rzec drewnianym językiem, bazującym głównie na dialogach. Choć na plus odnotowuję fakt, że autorce się ten język w trakcie pisania wyraźnie poprawia. Akcja… cóż turla się sobie do przodu bez zbytniego pośpiechu, za to bez przestojów. A jeśli nawet lekko przystaje, to mamy gwarancję, że to chwilowe, bo fabuła… jest liniowa do bólu, bez zaskoczeń czy nagłych zwrotów – wszystko wedle zasady: przyjechali, wpadli w sam środek afery, było kiepsko, ale się wybronili, bo on to potężny mag, a ona wszechpotężna, choć ledwo od ziemi odrosła, panowie pochędożyli przed, w trakcie, albo po, lub przynajmniej nagadali się o tym (Krasnolud) i odjechali w stronę zachodzącego słońca, ku następnej przygodzie. A, po drodze panienka jeszcze zbierze opieprz, ale bez przesady, bo wszak uratowała panom tyłki.
Podsumowując, Tropiciela można określić jako typowe pierwociny literackie. Widać na nim, jak autorce rozwija się i ubogaca język, jak zaczyna wymyślać świat w którym osadziła swoich bohaterów. Niewątpliwie mamy tu potencjał na coś więcej niż opowiadania w konwencji Wiedźmina napisane w stylistyce gimnazjalnej pogwarki. Być może kolejne tomy przygód Pierwotnego i Tropiciela będą już wolne przynajmniej od niektórych wad tej opowieści.