(5 / 5) Bardzo lubię cykle książek rozgrywające się podczas długiego okresu czasu, liczonego w setkach czy tysiącach lat. Dla autorów jest to wymówka by kompletnie zmienić “dekoracje” świata przedstawionego, niektórych bohaterów się pozbyć, innych wprowadzić. Czasami wychodzi to słabo. We “Wspomnieniu o przeszłości Ziemi” wyszło to znakomicie.
Długie ramy czasowe są też świetną wymówką by odwiedzać rozwój technologii – podstawowej w końcu w science-fiction – na różnych etapach. Autorom łatwo się w tym zgubić. Wtedy przy opisach następnego poziomu rozwoju trzeba dużo dobrej woli ze strony czytelnika by nie zacząć się czepiać szczegółów.
Notatki pana Liu muszą być wyśmienitej jakości (jak na programistę przystało!), bo nie pogubił się ani razu. O ile niekiedy przeskoki technologiczne następują niekiedy z ogromną pomocą wygodnego deus ex machina, to nigdy nie są nielogiczne.
Podstawy fizyczne, matematyczne, materiałoznawcze – pięć z plusem. “Zmyślone” technologie w sci-fi dzielą się popularnie na dwie kategorie – “unobtanium”, czyli coś co jest teoretycznie możliwe ale nie umiemy tego jeszcze dokonać, oraz “handwavium”, czyli “tak po prostu jest i odczep się”. Przyznaję że z niektórymi mrzonkami fizyków teoretycznych które pan Liu umieścił w książce musiałem się dopiero zaznajomić – ale na ile umiem ocenić, skonstruował on sci-fi wyłącznie z użyciem kategorii pierwszej. To wszystko jest możliwe, choć może zająć kilkaset lat ciągłego rozwoju. Fascynujące, i rzadko spotykane.
Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ doskonały warsztat teoretyczny i rygorystycznie prowadzona narracja to małe miki w porównaniu z postaciami.
Wspomnienie o przeszłości Ziemi to w dużej mierze opowieść o ludziach. I to nie – jak to zazwyczaj bywa w sci-fi – o bohaterach obdarzonych żelazną pięścią i diamentowym charakterem. To opowieść o ludziach… zwykłych. Zwyczajnie słabych. Duchowo małych. Fizycznie i metafizycznie brzydkich. To historia o nas, takich jakimi jesteśmy, a nie jakimi chcielibyśmy się widzieć.
Tym ważniejsze jest więc podstawowe przesłanie które niosą ze sobą książki tej trylogii, szczególnie mocno widoczne w “Problemie Trzech Ciał” i “Końcu Śmierci”. Tak, jesteśmy dość paskudni. Ale stać nas na chwile prawdziwej siły. Na chwile wielkości. Na chwile, choć tak diabelnie ulotne, piękna. I czasami taka chwila, jedna na całe życie, to dość by zaważyć na szalach wszechświata.
Dla mnie to bardzo optymistyczne przesłanie. Zostało ze mną na dłużej – a niewiele science fiction zostaje ze mną na długo po zamknięciu okładki. Nadal o nim myślę. Mimo tego że na świecie “jest jak jest”, pomaga mi to patrzyć w przyszłość z nadzieją – i przypomina, bym wypatrywał momentów piękna w oceanie brudu.
Jeśli miałbym trylogii coś zarzucić – to nie powinna była być trylogią. Mniej więcej w jednej trzeciej “Ciemnego Lasu” odniosłem wrażenie jakby pan Liu zaczął się spieszyć i kompresować plan na co najmniej czwartą, a może i piątą książkę do tej trzeciej. Wielka szkoda, ponieważ spokojny, medytacyjny rozwój akcji stanowił wspaniałe tło dla pełnych napięcia kontrapunktów i zwrotów akcji. Ciągła akcja ostatniej połowy “Ciemnego Lasu” zrywa z tą konwencją, i choć próbuje co jakiś czas złapać oddech – nigdy do końca się to nie udaje.
Nieważne, czy lubicie science fiction. Przeczytajcie te książki, przejrzyjcie się w nich jak w lustrze. To nie będzie przyjemne, ale sądzę że jest ważne. Przyjrzyjcie się naszej wspólnej brzydocie.
Zobaczcie jak piękni jesteśmy.