Blackwell to małe miasteczko w Południowej Dakocie, które kultywuje tradycje wikingów. Od wielkiej łodzi na rynku zaczynając, po tradycyjne święta przyciągające turystów. Większość mieszkańców zna też na wyrywki mitologię, bo w końcu wypadałoby coś wiedzieć o swoich przodkach.
W miasteczku mieszkają głównie potomkowie Thora – ci prawi i bogaci, i Lokiego – ci, którzy sprawiają kłopoty. Matt jest nie tylko potomkiem boga piorunów, ale też synem szeryfa. Niestety tym najmłodszym, który do pięt nie dorasta starszym braciom. Jednak to on ma wizję końca świata i runy wskazują go jako tego, który ten świat ma uratować.
O rany, kolejny dwunastolatek który ratuje świat. Litości! I kolejne popłuczyny po twórczości Riordana. Pomocy! Na dodatek chyba coś komuś umknęło i opis na okładce nie zgadza się z zawartością książki. Gratulacje dla wydawnictwa. Całe szczęście to ostatnie akurat wychodzi Wilkom na dobre, bo dostajemy ciut ciekawszą książkę niż można by się po streszczeniu spodziewać. A to dlatego, że Matt musi nie tylko zebrać drużynę, która uratuje świat, ale też przekonać ją, żeby nie wybiła się wzajemnie. Poza tym mamy zagrywki znane z dowolnej serii Riordana połączone z równie znajomymi postaciami – tym razem w wersji bardzo mało rozbudowanej i bardzo naiwnej. Rozumiem, że książka jest przeznaczona dla młodszego czytelnika, ale mam wrażenie, że raczej młodszego niż bohaterowie książki. Bo starszy czytelnik, nie dajcie bogowie zaznajomiony na dodatek z Potterem czy Jacksonem, umarłby z nudów.
I jak nigdy nie sądziłam, że to powiem, tak w porównaniu do Wilków nawet Złodziej Pioruna jest książką wybitną. Połączenie świata mitologicznego z realnym jest zrobione po najmniejszej linii oporu, mało przekonujące i zwyczajnie nudne. Bohaterowie są sztampowi, nijacy i przewidywalni do bólu, podobnie jak fabuła i to nawet jeśli mitologię zna się tylko w zarysie (jak się nie zna to też). Porównując Wilki do Miecza Lata (który jest chyba najgorszym wytworem Riordana) Miecz wygrywa pod każdym względem i to o kilka długości.
Do tego postacie bohaterek pozostawiają wiele do życzenia – można na nie popatrzeć i trzeba je chronić, albo wyciągnąć z kłopotów, bo przecież nie umieją niczego użytecznego, o walce nie wspominając. Chyba czytałam inną mitologię… Na dodatek mówimy o potomkach wikingów, współczesnej Ameryce i książce napisanej przez dwie kobiety. Czy tylko ja uważam, że coś jest nie tak z tym obrazkiem?
Omijać z daleka – nudne, sztampowe i mało oryginalne, są zdecydowanie ciekawsze lektury.