
(2 / 5) Powiadają, że kiedyś trzeba zwolnić tempo. I Autorka posłuchała tej rady. Po emocjach tomu trzeciego nie zostało nawet śladu. Opadł bitewny kurz i nadszedł czas lizania ran (i nie tylko). A te jak wiadomo, najlepiej liże się w spokoju. Jeśli więc ktoś oczekiwał kolejnej dawki ekstra emocji i nerwowej szarpaniny, to się zwyczajnie zawiódł. Bohaterowie muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości, choć… niektórzy wcale nie chcą. Jedni się burzą, buntują, inni są zwyczajnie wredni, jeszcze inni snują się jak wyblakłe widma. A wszyscy razem przyprawiają czytelnika o porządne zgrzytanie zębami. Nasza ulubiona para czyli Feyra i Rhys też. Tylko z zupełnie innego powodu. Nasi milusińscy jakoś podejrzanie szybko pogodzili się ze stratami i zachwyceni odkrytą więzią zachowują się jak przysłowiowe koty w marcu. Feyra podkurcza palce u nóg średnio co 5 stron, a czytelnik wznosi oczy do nieba. I jakoś zupełnie im w tych miłosnych harcach nie przeszkadza cierpienie bliskich. Marzec panie, MARZEC!
Osobiście miałam wrażenie, że autorka trochę goni w piętkę, eksploatując do granic ograne schematy ze szkoda dla bohaterów których redefiniuje w bardzo jednowymiarowe postacie. Choćbym nie wiem jak chciała – nie potrafiłam odnaleźć głębi w żadnym z nich. Męczył mnie duszny seksualny klimat, denerwowała zapadająca się w głąb siebie Nesta, wkurzała nieobecność Kasjana, Amreny i Mor – takich jakich pokochałam. Po prostu ich niemal nie było! Snuły się jakieś cienie. W zasadzie to wszystko co można powiedzieć o tym tomie, jeśli nie chce się komentować rozbuchanego erotyzmu rodem z mokrego snu gimnazjalisty. Owszem, są tam jakieś intrygi, polityka kołacze się niemrawo, gdzieś plącze się cierpiący Lucien i cień dawnego pan dworu Wiosny. Ale wszystko to odbywa się na zasadzie – tak, tak wiemy, coś z tym trzeba zrobić, a na razie … Feyra podkurcza palce u nóg.