Pacjent Zero to książka osadzona w jakże modnym ostatnio klimacie Zombie Apokalipsa. Nie przepadam ani za książkami, ani za filmami eksploatującymi te motywy. Zdecydowałam się sięgnąć po Pacjenta głownie po to, żeby zobaczyć co też może być fascynującego w opisach ganiających żywych trupów. No cóż, jedno mogę Wam powiedzieć na pewno: w tym wykonaniu jest to dzieło przyprawiające o płaskoczole oraz trwałe wywichnięcie szczęki. Schemat na schemacie schematem pogania. Jak bohater to musi to być super, hiper, mega twardziel koniecznie ścigany przez własne demony. Bije się jak sam Chuck Norris, jest dumny i prawy jak rasowy marine, ale nosi w sobie mrok bo… bo amerykański glina, w dodatku były wojskowy musi taki mrok obowiązkowo posiadać. Wpuszczony do klatki z zombie zachowuje się jak panienka z Resident Evil czyli eksterminuje ożywionego truposza między jednym a drugim sapnięciem. Tak mniej więcej zaczyna się to dzieło wiekopomne i jeśli w tym miejscu zdecydujecie, że nie macie ochoty na dalszą lekturę – zapewniam was, ze niewiele stracicie. Bo dalej jest tak samo lotnie i zaskakująco. I logicznie inaczej. Źli są bardzo-źli a nawet jeszcze gorsi. Dobrzy są super -hiper – wow, a nawet jeszcze bardziej. Momentami miałam wręcz wrażenie, że autor się za dużo naczytał Marvela i mu niechcący wyszła jakaś T.A.R.C.Z.A. Dialogi są płaskie jak omlet i równie jak on pociągające. Nie podam wam przykładów nielogiczności, bo musiałabym zdradzić najważniejsze momenty akcji, ale wierzcie mi, czytelnik który czyta ze zrozumieniem, może nabawić się solidnego bólu głowy od ciągłego łupania się w czoło. Nie obyło się bez ISIS i spisków międzynarodowych koncernów, intrygi w intrydze, a wszystko zaserwowane z wdziękiem kelnera z Pierdziszewa Górnego podającego nam pomidorową z utopioną muchą … ziew, ziew, ziew.
Podsumowując – może to jeszcze nie jest Nagroda Blasku, ale zdecydowanie Pacjent Zero plasuje się w w pierwszej dziesiątce kandydatów do tytułu ober gniota roku
______________________________________________________________________________________________________________Lashana
Cause no matter what scars you bear
Whatever uniform you wear
You can fight like a Krogan, run like a leopard
But you’ll never be better than Commander Shepard …. better than Joe Ledger.
Coś ostatnio mam muzyczno-opkowe skojarzenia. Bardzo przepraszam, ale nic nie poradzę. Joe Ledger, nasz heros bez skazy i zmazy, jest przedziwną hybrydą znanych postaci. Mamy tu trochę Jamesa Bonda (każda kobieta może być jego), trochę Rambo (stosy trupów produkowane metodą dowolną to jego specjalność), szczyptę Terminatora (ogólna niezniszczalność), dodatek Bourna (bo i spisek rządowy odkryje jak trzeba) i sporą dawkę Alice z Resident Evil (minus biust). Do tego ma wysoce funkcjonalną osobowość mnogą, bo w głowie siedzą mu Złodziej, rycerz, król i mag zawsze w tobie są, uwierz w to… ekhmm… znaczy: Wojownik, Gliniarz i Nowoczesny Mężczyzna. Którzy przejmują stery akurat wtedy, kiedy są potrzebni. Fabuła była tak wciągająca, że przez większość książki zastanawiałam się co bohater robi w restauracji, jeśli Wojownik chce krwisty stek, a Nowoczesny M. wegańskie pierożki bezglutenowe. *
Pozostałe postacie są skonstruowane na podobnej zasadzie łączenia różnych kalk i schematów. Zaczynając od wszystkowiedzącego szefa Joego, który ma słabość do pseudonimów związanych z kościołem, po naczelnego geeka – lekkiego socjopaty kolekcjonującego figurki zombie. Jednak w przypadku głównego bohatera autorowi udała się sztuka rzadko spotykana – zapałałam do niego niechęcią już w pierwszym rozdziale, mimo że rozdział ten ma jeden króciutki akapit. Już nawet główny czarny charakter jest mniejszym dupkiem z mniejszym ego i ma więcej ludzkich uczuć. Zresztą czarne charaktery są równie porywające, co ich przeciwnicy i równie przerysowane. Chociaż w ich przypadku autor chyba nie mógł się na schemat zdecydować, więc mamy dwóch złoczyńców – jeden jest fanatykiem, a drugi robi to dla pieniędzy.
Fabuła jest równie zaskakująca i pełna napięcia co przepis na pomidorową. Nie jest to, co prawda, poziom Apokalipsy Z, ale Pacjent Zero również nadaje się na książkę podręcznikową pt. Jak nie pisać o zombie. Pomijam już nawet tych nieszczęsnych bohaterów, drewnianych tak, że dałoby się nimi zapełnić magazyn w tartaku. Autor ciągle przeskakuje między wątkami, a że rozdziały są dosyć krótkie, to ten zabieg zamiast zwiększać napięcie skutecznie je zabija. Na dodatek jeden z nich opisany jest z perspektywy pierwszej osoby, a drugi z trzeciej, co daje efekt dosyć dziwny. Tym bardziej, że ciężko by się było doszukać jakichś różnic w wypowiedziach (poza ideologią). Całej intrydze (i scenom akcji zresztą też) brakuje napięcia, poczucia zagrożenia i poczucia upływu czasu – wszyscy wprawdzie cały czas mówią, że siedzą na tykającej bombie, ale czytelnik ani nie słyszy tykania, ani nawet z daleka nie widzi zegara. Mam też dziwne wrażenie, że nawet jakby ktoś sfilmował to dzieuo (wytwórnia Troma na przykład… khemm…), to wywoływałoby ono równie wielkie napady ziewania i nudy co książka. Wszystko tu jest tak… patetycznie schematyczne, znajome i przewidywalne, że nie jest w stanie ani zbudować napięcia, ani zaciekawić. Nawet nielogiczności nie są śmieszne, przez co całość też nie wpada w kategorię: tak złe, że aż zabawne. Ot nuda, schemat i schematem pogania. Zdecydowania nadaje się na kandydata do dziesięciu najgorszych książek roku. A nawet pięciu.
* Tak, wiem, że to tak nie działa, ale każda wymówka, która pozwalała oderwać się od fa-buły, była dobra.