Militarne SF nie ma ostatnio dobrej passy. Przynajmniej u mnie. Co sięgnę po jakąś książkę, to……. o matulu. Albo bohater drewniany, albo fabuła tak bogata, że aż może służyć za środek nasenny, albo logika pożegnała się z czytelnikiem zaraz na początku i poszła na zieloną łąkę, albo słownictwo tak bogate, że sześciolatek by się powstydził. Rzadko jednak zdarzają się pozycje , które łączą w sobie wszystkie, ale to wszystkie te “zalety” oraz dorzucają nieco kalki z tego czy owego. Taka właśnie jest Planeta, debiutanckie dzieło byłego wojskowego Michaela Mammay’a.
Bohater to typowy twardziel, klasyczny wojskowy, w najbardziej sztampowym wydaniu jakie można sobie wyobrazić . Pod tym względem okładka książki bardzo dokładnie oddaje “przymioty” tej postaci. Weteran, zaprawiony w bojach planetarnych, zasłużony, odznaczony oraz… zgorzkniały, najczęściej na kacu, patrzący na cały świat jak na zbiór dupków, z których największym jest on sam. Nie lubiący ludzi, a zwłaszcza innych wojskowych, z których każdemu potrafi znaleźć jakąś łatkę. Jeden jest zbyt wielkim świeżakiem, drugi zbyt wielkim tchórzem, trzecia jest zbyt naiwna, a czwarta to zbyt wielka menda. I tak dalej i w tym stylu. A dokładniej w żadnym stylu. Im bardziej zagłębiałam się w książkę tym częściej zadawałam sobie pytanie, czemu do wykonania zadania wymagającego inteligencji i finezji wybrano wręcz przysłowiowego wojaka – inteligentnego inaczej i finezyjnego jak palec w… no mniejsza. Czytając rozważania i monologi wewnętrzne pułkownika Butlera miałam wręcz wrażenie, że słyszę ciężko zgrzytające, kiepsko naoliwione tryby obracające się z wysiłkiem.
Pozostali bohaterowie w niczym nie ustępują głównej postaci. Są równie drewniani, jednowymiarowi i inteligentni. Jeśli gdzieś błyśnie na chwilę czymś innym – możecie być pewni – ta postać za chwilę pójdzie do piachu… Akcja wlecze się jak przysłowiowy smród za wojskiem, a kiedy już przyspiesza, zostaje okraszona taką ilością błędów logicznych, że aż zatęskniłam do powolnego tempa, gdzie głupota rozwiązań aż tak nie dziobała po nogach. Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że logika dała nogę na samym początku i nie wróciła do samego końca. Tyle, że przy powolnej akcji nie było to aż tak widoczne i bolesne dla czytelnika.
Nie nacieszymy się również opisami obcej planety i kosmitów, bo i tu autor niespecjalnie się wysilił, a w zasadzie nie wysilił się w ogóle.
Podsumowując. W tym przypadku należało wierzyć okładce. Doskonale oddaje i postać bohatera i miałkość fabuły. Podobno wyszła już druga część opowieści o przygodach pułkownika Butlera. Ja jednak podaruję sobie męki trawienia dalszych przygód tego trepa klasycznego.