Nie ukrywam, że do czytania tej książki zniechęcał i tytuł i wielkość. I podejrzliwość w stosunku do polskich autorów, którzy jak już piszą o historii współczesnej to… sami wiecie jak im to potrafi wyjść – albo przechył na tę nóżkę, albo na tamtą nóżkę. Tymczasem książka okazała się być bardzo dobrze napisaną historią typowej, no powiedzmy, że typowej rodziny polskiej żyjącej w parchatych czasach Gierka, przemian a potem, nie mniej parchatych czasach początku transformacji ustrojowej. To historia człowieka, który ciężko zraniony samobójstwem żony i zachowaniem najbliższych mu osób postanawia zatrzasnąć wszelkie drzwi i spalić wszelkie mosty do przeszłości. Emigruje do USA i zaciera za sobą ślady. Czy taka ucieczka jest w ogóle możliwa? Jan Kamyk, bohater książki łudzi się, że tak. I przez ponad 10 lat wydaje się, że ma rację. Potem jednak przeszłość i rodzina upominają się o niego z siłą tornada i po raz kolejny musi stawić czoło temu wszystkiemu przed czym kiedyś uciekł. A także jak się okazuje przed innymi problemami. Bohaterowie opisywani przez Mariusza Ziomieckiego są niezwykle „krwiści”. Tu tak naprawdę nie ma postaci drugoplanowych. Każdy bohater ma swoje jasne i ciemne strony, mniej lub bardziej ( z reguły bardziej) irytujące przyzwyczajenia i wady i własny pomysł na życie który realizuje z maniackim wręcz uporem bez oglądania się na innych i bez brania pod uwagę takiego „drobiazgu” jak czyjeś plany czy fanaberie w rodzaju uczuć lub życzeń. Jednym słowem samo życie. W trakcie lektury zastanawiałam się wielokrotnie, czyj plan i czyją grę przedstawia nam autor. I za każdym razem dochodziłam do wniosku, że nie ma jednego wiodącego planu i gry. Nawet gra głównego bohatera nie jest wiodąca. Ba, jego gra nie jest wiodąca w ogóle. Jan Kamyk stara się raczej nie dać pochłonąć wszystkim toczącym się dookoła rozgrywkom. Jednym słowem „samo życie” sportretowane do bólu prawdziwie. Tym większe uznanie dla autora, że się w tej partyturze ani na chwilę nie gubi, ani nie pozwala znużyć czytelnikowi. Jest kompozytorem doskonałym, który w całym chórze równomiernie i harmonijnie rozwija głosy poszczególnych ludzi „instrumentów”. „Mr Pebble…” to jednocześnie opowieść o przemijaniu, o wyborach i o tym, że dobrymi chęciami piekło jest bardzo starannie wybrukowane. Opowieść typowo polska – o losach ludzi uwikłanych w historię, która w XX wieku jakoś mocno ulubiła sobie środek Europy. Mamy retrospektywę wojenną i losy Polski powojennej, odbudowującej się pod czujnym okiem nowego okupanta. Mamy czasy buntu solidarnościowego i czasy transformacji. Pytania i rozliczenia. Wrogów którzy stają się bohaterami i bohaterów o których nikt nie pamięta, lub pamiętać nie chce, bo… za dużo widzieli i wiedzą. Ot, polskie standardowe piekiełko.
Dla mnie samej zaś była to kolejna podróż sentymentalna, bo autor opisując dzieciństwo i młodość swego bohatera pisał o rzeczach i doznaniach doskonale mi znanych za autopsji – od oranżady w torebkach zlizywanej z dłoni, przez kolekcjonowanie serii „ z Tygrysem”, po modele z Małego modelarza i marzenia o „prawdziwych” jeansach z Pewexu. Mogłabym tu długo wymieniać smaki i smaczki znalezione w książce, ale tak naprawdę są one znaczące jedyne dla nas – pokolenia lat 50/60 dziś przez wszystkich odżegnywanego od czci, honoru a nawet umiejętności komputerowych. Dla tych urodzonych później mogą mieć znaczenie jedynie jako bogate tło obyczajowe. I za to też chwała autorowi – bo mój syn po lekturze tej książki przyszedł i powiedział – mama ja teraz cię lepiej rozumiem. I niech właśnie to zdanie pozostanie miarą mojej rekomendacji dla tej książki.