Polska jest… pogańska i ma się dobrze. Na dodatek jest pogańska w XXI wieku, a rusałki, utopce, leszy i cała reszta bestiariusza i panteonu też ma się dobrze. Do tego stopnia, że każdy lekarz musi przejść obowiązkowy staż u szeptuchy, która funkcjonuje jak lekarz rodzinny okutany w kwiecistą chustę. Główna bohaterka też musi przejść staż, a że jest zdeklarowaną ateistką i wykwitem miejskiej kultury, który boi się wejść do lasu, jest z tego powodu bardzo nieszczęśliwa.
Brzmi fajnie i pomysł był, przyznaję, intrygujący. Jednak szybko okazało się, że świat to nie są nawet kartonowe dekoracje z taniego teatru, tylko raczej bazgroły przedszkolaka, który przez przypadek użył zielonej kredki, dzięki czemu z daleka owe bazgroły mogą uchodzić za las. Mamy XXI wiek, Polska liczy się na arenie międzynarodowej, rządzi dynastia Piastów, mamy komórki i całą nowoczesną technologię. I? I jak to działa? Mamy jakichś równie pogańskich sojuszników? Rozbiory były? Nikt krucjat przeciw Polsce nie urządzał? A monarchia do XXI wieku jakim cudem się utrzymała? Nie ma mniejszości chrześcijańskiej? Czemu obchodzą imieniny – to przecież od imion świętych jest? Dużo pytań, za mało odpowiedzi. Ale dobra, w końcu to romans, a nie historia alternatywna. Ale w tej odsłonie też niezbyt się sprawdza.
Główna bohaterka – Gosława zwana Gosią – ukończyła studia, jako dziewica i jedyne co ją wpędza w jeszcze większą rozpacz niż wianek i brak faceta, to staż u szeptuchy i konieczność pójścia do lasu. Bo ona w ziołolecznictwo nie wierzy. Serio? Ała. To co ona na tych studiach, zwłaszcza w pogańskim kraju, robiła? Kora brzozy, czosnek i choćby majeranek, mają jak najbardziej udowodnione właściwości lecznicze. Anyway…
Gosia jadąc na staż bierze na doczepkę swoją psiapsiółkę – barmankę Sławę – i obie udają się na prowincję, znaczy do Kielc. A potem jest tylko gorzej, bo nasza bohaterka kieruje się w życiu głównie strachem przed kleszczami i chęcią posiadania faceta, w kolejności dowolnej. Zresztą odpowiedni kandydat pojawia się bardzo szybko. Ona się w niego wpatruje – on nic. On ją ratuje – i nic. Ona do niego gada – on nic. On ją ratuje po raz drugi – i dalej nic. Pomaca po bicepsie – dalej nic. I tak dalej, i w tym stylu toczy się ta fascynująca historia miłosna. Ale to też byłabym w stanie przeżyć (chociaż z trudem). Większym problemem jest połączenie pierwszoplanowej narracji z wyjątkową głupotą głównej bohaterki. Serio. Dawno nie widziałam bohaterki tak niekojarzącej faktów, zaprzeczającej oczywistościom i generalnie nieogarniętej. Każde spotkanie z Gosią doprowadzało mnie od pewnego momentu do zgrzytania zębami, a skupianie się na opisie strojów, klaty tru loffa i rozważaniach wewnętrznych bohaterki (infantylnych jak u napalonej nastolatki) też nie pomagało. Pozostali bohaterowie to wycinane z papieru makietki, nie posiadający więcej niż dwóch cech – widać, żeby się bohaterka nie pogubiła. Mieszko jest przystojny a kompletny brak charakteru autorka stara się maskować tajemniczością. Sława ma lekką nimfomanię. Radek ma duże przyrodzenie i jeszcze większą nimfomanię. Sama Gosia cierpi z powodu braku faceta, wpada w stany lękowe na samą myśl o kleszczach i powinna mieć na czole wytatuowane „damsel in distress”. Jako jedyna szczątkowy charakter i jakąś historię trzymającą się kupy ma Jaga, która dzięki temu jest najciekawszą postacią książki.
Jedyne co mi się naprawdę podobało, to podejście do trójkąta miłosnego. Bo jeden potencjalny tru loff nie jest wampirem/ socjopatą/ zazdrośnikiem/ innym toksycznym przypadkiem, a drugi – drugi lubi seks i z bohaterką też by chciał, bo w sumie czemu by nie.
Intryga jest prosta jak konstrukcja cepa, którą autorka próbuje skomplikować, dawkując czytelnikowi informacje bardzo powoli. Na dodatek całość urywa się nagle, w dość przypadkowym momencie, żeby mógł powstać tom drugi.
Ała, nigdy więcej. Spotkania z bohaterką były prawie że fizycznie bolesne, a do sięgnięcia po resztę serii nic mnie nie zmusi. I pomyśleć, że narzekałam na Zaszyj oczy wilkom.