Gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść, a co się dzieje gdy mamy siedmiu autorów (z których każdy specjalizować ma się w czymś innym)? Pomijam już dobry obyczaj edytorsko – bibliograficzny który nakazuje prace posiadające więcej niż trzech autorów opisywać jako praca zbiorowa. Jak się domyślam, żaden z Państwa Autorów nie odpuścił sobie możliwości pojawienia się na okładce…. i w efekcie mamy na okładce… makaron. Zostawiając jednak kwestie rozdmuchanego ego autorów w spokoju i wracając do samej treści, muszę niechętnie stwierdzić, że jak na taką ilość autorów piszących w gruncie rzeczy jedną powieść – książka wyszła nad wyraz spójnie i jednolicie. Tak naprawdę nie można dopatrzeć się miejsca w którym jednego autora zastąpił drugi. Nie oznacza to jednocześnie, że wyszła dobrze.
Tak, wiem, że to dopiero pierwszy tom, ale dla mnie tajemnicze bractwo tarczy w szeregach którego działa sam Parsifal (Hej naprawdę?! Musieliście?! To nie ta bajka!), wielce umiędzynarodowione (Syryjczyk, Hiszpan, Rusin, Norman, Węgier, Wiking itd. itp.), zbliżone strukturą do jeszcze jednego zakonu rycerskiego jest dla mnie tworem równie udanym i “pasjonującym” jak drużyna pierścienia. Tajna misja… Niewątpliwie pomysł jest dobry i historycznie umotywowany, ale logiczny inaczej – biorąc pod uwagę skład drużyny i dystans jaki ma ona pokonać. A skoro przy składzie jesteśmy… Tu mamy kolejne miejsce, w którym logika dała drapaka. Skoro Istvan opętany jest żądzą zemsty i morduje ( a także konsumuje) Mongołów na potęgę, to czemu ten jego “defekt” objawił się dopiero kiedy drużyna ruszyła z tajną misją?! Przecież w pobliżu Legnicy miał dość możliwości do uprawiania swojego “hobby” i niewątpliwie powinno ono zostać zauważone?! Co, polskie grzybki nie halo? Za mało halucynogenne? Dopiero się musiał węgierskich nawcinać, żeby go wzięło? Oj bo się patriotycznie obrażę. Kolejnym pomysłem fabularnym przy którym się otrząsnęłam był pomysł ni mniej ni więcej tylko pojedynków championów wysunięty przez…. chana mongolskiego. Chan w tym celu zbudował coś na kształt rzymskiej areny, a jego mistrzem jest… uwaga Japończyk machający naginatą. Autorzy nie odmówili sobie jak widać zabrania głosu w popularnym sporze “katana versus miecz” zmienili jedynie katanę na naginatę. O tym czy dobrze opisali walkę niech się wypowie Lashana, mnie po laicku biorąc opis się nie podobał. Za dużo w nim przemyśleń bohaterów. Z własnego doświadczenia wiem, że w czasie walki raczej nie ma czasu na zdziwienie czy planowanie “jak go tu dziabnać”. O wiele ciekawszy jest drugi , rozwijany równolegle wątek – w którym poznajemy samego wielkiego chana Udegeja i jego toczony intrygami dwór. I bohaterowie są ciekawsi, i dialogi mniej drętwe i logika rzadziej ucieka pod łóżko. Ba, nawet jakiś motyw romansowy się pojawia – choć nie da się ukryć, że nieco zalatujący Shogunem. Zawsze to jednak lepiej niż panienka poganka robiąca maślane oczy do Parsifala. Akcja to galopuje do przodu to hamuje z piskiem opon. Epatuje okrucieństwem albo daje nam się pobujać w pozornym spokoju dworu chana.
Kilka słów o historii opisanej w książce. Jak dla mnie historia przedstawiana jako wersja alternatywna jest stosunkowo mało… alternatywna. Nawet taka czepialska jak ja osoba, w dodatku mająca hyzia na punkcie historii Polski znalazła w całej książce tylko dwa miejsca do których mogłaby się przyczepić. Pierwsze to zbicie w czasie opanowania przez mongołów Kozielska i bitew pod Legnicą oraz na równinie Mohi. Pierwsze wydarzenie miało miejsce 3 lata wcześniej niż pozostałe dwa, a przedstawione są tak jakby rozgrywały się mniej więcej w tym samym czasie. Druga kwestia – to obecność pod Legnicą i w Kijowie przedstawicieli niesławnego zakonu kawalerów mieczowych (livonian). Zacznijmy od tego, że w bitwie pod Legnicą owszem uczestniczyły zakony rycerskie. Tyle, że byli to Joannici i templariusze. Brak jest tak naprawdę udokumentowanej obecności zakonu krzyżackiego, a informacje o śmierci wielkiego mistrza są nieprawdziwe. Zaś Livonianie włączeni 4 lata wcześniej do zakonu krzyżackiego rozrabiali tak naprawdę na terenach opanowanych przez rycerzy krzyżowych i nie nosili już swoich znaków.
Podsumowując: Takie sobie czytadełko, bez specjalnych ambicji. Przejrzysta historyjka dla czytelników o niewygórowanych wymaganiach. Kilka ciekawych i przynajmniej w tym tomie kompletnie niewykorzystanych pomysłów. Książka z gatunku – przeczytaj w pociągu i zostaw dla innych. Nie wiem czy mam ochotę na drugi tom.
_________________________________________________________________________________________________________________Lashana
Pierwsze, co mnie zaniepokoiło w tej książce, to… okładka. I wyjątkowo nie mam na myśli obrazka typu „kicz fantastyczny”. Siedmiu wymienionych autorów oznacza, że redakcja leży, ego kwitnie, a fabuła będzie poszatkowana i nierówna.
Okazało się, że nie było tak źle – redakcji nie ma się co czepiać – przynajmniej językowo (bo merytorycznie to co innego), styl jest spójny i trudno powiedzieć, kiedy autorzy się zmieniali. Problemem jest fabuła i to wszystkie trzy główne wątki.
Bardzo międzynarodowe bractwo rycerskie, mające swoją siedzibę pod Krakowem, w którym nie ma ani jednego rycerza polskiego czy niemieckiego za to są Irlandczyk, Hiszpan i Syryjczyk. Bractwo rusza z tajną misją przez pół świata a w drużynie jest najdzielniejszy z dzielnych (i doznający wizji) Parsifal, który przy okazji szuka naczyń stołowych. Serio? Żeby było jeszcze bardziej radośnie pomniejszy chan zbudował sobie pod Legnicą drewniany odpowiednik koloseum, do którego zaprosił rycerzy europy na turniej (pomijam to, że walka opisana jest raptem jedna). I wisienka na torcie: romans młodego wojownika z nauczycielką dobrych obyczajów na dworze kagana – chana nad chanami, który już od pierwszych stron zalatuje Shogunem.
A teraz będzie o walce – ostrzegam uczciwie (niezainteresowani proszeni są o przeskoczenie do następnego akapitu), będzie długo i marudnie. Walkę na arenie chciałam skwitować jednym zdaniem, ale skoro już zostałam „wezwana do odpowiedzi” to się trochę poznęcam. Autorzy pokusili się o wariację na temat: wschodnia broń vs zachodnia i trzeba przyznać, że mieli niezły pomysł, żeby pokazać wojowników i ich techniki jako w miarę wyrównane, co im się chwali. Problemem jest to jak to zrobili. Z jednej strony mamy doświadczonego japońskiego wojownika z naginatą (czyli 210 broni w tym jakieś 30 cm ostrza), w standardowej japońskiej zbroi. A naprzeciwko mamy żółtodzioba w pełnej płycie. Podczas walki nie dość, że panowie prowadzą rozważania filozoficzne, to jeszcze niedoświadczony młodzieniec doznaje oświecenia i nagle zaczyna walczyć, jak wyszkolony przeciw naginacie Japończyk z kataną, a żeby było jeszcze zabawniej, przedtem sobie skacze z nóżki na nóżkę, jak pijana sroka po łące i oczywiście nie traci równowagi (w pełnej płycie przypominam). Za to Japończyk nie dość, że próbuje uderzać płazem, zapomina że powinien ciąć w nogi, to jeszcze chyba słońce mu mózg wypaliło, bo z uporem maniaka używa tylko jednego końca naginaty, która może i trochę wygląda jak kosa na sztorc, ale zapewniam, że walczy się nią inaczej. Dochodzi nawet do takich scenek jak wyrywanie sobie broni i turlanie się po ziemi. Rozumiem, że obejrzenie współczesnych nagrań z walk naginatą (a jest kilka szkół, które stosują historyczne techniki) było poniżej ego autorów.
Walka jest przegadana, od strony techniki ma z rzeczywistością niewiele wspólnego i w sumie jedyne co się autorom w miarę udało to pokazanie jej z perspektywy obu walczących.
Mongoliada jest sztampowa, momentami nielogiczna, pozbawiona emocji (chyba że mówimy o irytacji czytelnika, bo o kibicowaniu bohaterom i czuciu do nich sympatii trudno tu mówić) i zamiast stepowym wiatrem wieje głównie nudą. Drugi tom będę omijać z daleka.