Początek zapowiada się mało apetycznie. Dostajemy same truizmy. Wiadomo – mamy przyszłość. Amen. W przyszłości ludzkość poleciała do gwiazd. Amen. Ale loty okazały się bardzo kosztowne. Ziew. Toteż loty organizuje tylko potężna korporacja, w której pracują praktycznie wszyscy. Zaraz czy autor nazywa się Ben Bova? Nie? A to dziwne. Spróbujmy czytać dalej…. Za pracę na rzecz korporacji i loty w kosmos dostaje się udziały. Ziew. Udziały wymienia się na.. na przykład szarże w wojsku. Ziew. Jeden z ludzi pracujących dla korporacji chce coś sobie skręcić na boku. Zieeeew. Gromadzi odpowiednią ekipę. Przy okazji okazuje się, że jest ubrany w jakiś ekstra kombinezon. No trudno inaczej skoro to kosmiczny komnados. Ajaj szczęka się wykręca od ziewania. Przeskok w czasie. Reminiscencja? chyba tak, choć niezbyt to w pierwszej chwili jasne. Na dalekiej planecie żyje sobie młody chłopak. Buntownik, zrzęda, maruda, który zakochuje się w olśniewającej panience… Ziew.
Jeśli jednak nie zniechęcimy się tym początkowo bardzo sztampowym zawiązaniem akcji – nie będziemy żałować. Autor sprytnie wciąga nas w świat stworzony przez siebie – świat , tylko na pierwszy rzut oka zbudowany z oczywistości. Im bardziej zagłębiamy się w fabułę tym bardziej zaczynamy dostrzegać, że to co braliśmy za sztampę i jednowymiarowość ma drugie, a czasami i kolejne dna.
Korporacja wszechwładnie i bezwzględnie rządząca wszystkim i wszystkimi ujawnia swoje prawdziwe oblicze – tak naprawdę to zwyczajna mafia najeżdżająca kolejne skolonizowane światy i “realizująca zasoby” rzekomo należące się jej z racji tego, że wyrzuciła na tej czy innej planecie ludzi i sprzęt – czytaj rabująca co się da. Kolonizacja planet daleka jest od idealnego obrazu lądujemy i w zachwycie dostosowujemy się do świata. Teraz światy wypala się do dna promieniowaniem gamma a potem “obsiewa” ludzkim zestawem baterii i czeka co wyrośnie. Jednocześnie tej wizji przeciwstawiona jest wizja ludzi którzy dostosowują się genetycznie do istniejącego świata, tracąc co prawda swój ludzki wygląd ale zupełnie nie tracąc człowieczeństwa. I wbrew pozorom to nie oni są tytułowym upadłym smokiem. Historia opowiadana przez autora zaczyna wyczyniać dziwne harce, na całe szczęście trzymające się logiki, a czytelnik zaczyna się coraz mocniej dziwić. Jeśli pominiemy jedyny naprawdę niestrawny fragment książki – a jest nim historia kosmitów opowiadana przez przedszkolankę to otrzymamy solidny kawałek science fiction. Ze zgranych i oklepanych chwytów powstało coś całkiem przyzwoitego.
Dla cierpliwego czytelnika