W Anglii Tudorów, jak zresztą wszędzie w Europie XVI wieku kobieta miała ściśle określone role. Tworzenie dzieł sztuki nie mieściło się w tym kanonie. Kobieta malarka – to było kuriozum, coś równie zaskakującego jak kobieta z brodą czy dwugłowe cielę. I kimś takim jest bohaterka Ogrodu węża. Maluje, ma talent, jest zatem podejrzana. Opętana, szpieg, a może jeszcze coś innego? Autorka sprawnie wciąga nas w świat Tudorowkiej Anglii. Oczami bohaterów obserwujemy życie codzienne XVI wiecznej Anglii i Francji – nie tylko świat wyżyn społecznych, ale i ten całkiem zwyczajny, ludzi starających się przeżyć kolejny dzień, napełnić miskę swoją i rodziny. Razem z bohaterką uczestniczymy w wielkiem wydarzeniu jakim jest zamążpójście Marii Tudor za Ludwika XII. Widzimy mniejsze i większe intrygi, dworskie “podgryzania”, fochy pomiędzy Anglikami i Francuzami, walkę o władzę, wpływy, bogactwo. Judith Riley wplata również w fabułę dziwny Zakon strzegący tajemnicy ( możemy się domyślać, że chodzi o zakon Syjonu), i spuściznę po templariuszach. I wszystko zapewne byłoby dobrze, gdy pani Riley nie poniosło za bardzo w kierunku metafizycznym. Magiczne lustra i czarna magia nie dziwiły mnie za bardzo, nie jest to bowiem pierwsza książka autorki z którą się zetknęłam i znam jej upodobanie do okultyzmu, alchemii i wiedzy tajemnej. Ale już demony i anioły jawnie uczestniczące w życiu bohaterów, to nowość. Niestety moim zdaniem, nowość niezbyt udana. Ta opowieść o kobiecie nie pasującej do swoich czasów obroniłaby się i bez Hadriela oraz Belfegora. Tymczasem bajania o aniele przychodzącym na kolację, demonie który wybiera się na francuski dwór zupełnie niepotrzebnie przykrywają to co istotne – bogaty w szczegóły obraz epoki w której przypadło żyć wdowie Dallet. No i jeszcze ta przebitka z dziecka Rosemary. Rozumiem, że dla fabuły ciąża bohaterki była ograniczeniem i trzeba było jakoś z tego wybrnąć, że w tamtych czasach poronienia były uznawane za efekt klątwy, że wreszcie roniącej mogło się zwidywać to i owo (zwłaszcza, że wcześniej mieliśmy informacje, o zatruciu ciążowym) – po co więc było ciągnąć w stronę dosłowności? Ośmielę się twierdzić, że gdyby anioły i demony pozostały w sferze doznań artystycznych bohaterki, fabuła by zyskała. A tak niestety, nie kupuję anioła w czarnych laczkach…
Chylę natomiast głowę z szacunkiem przed wiedzą malarską autorki, oraz jej starannością w wyszukiwaniu źródeł i ich analizowaniu. W trakcie lektury wielokrotnie grzebałam po internecie poszukując opisywanych dzieł.
Mocny przeciętniak z minusem za baśniowość