Podążając tropem kolejnych wyroczni Apollo i jego towarzysze muszą się zmierzyć, po raz kolejny, z przeszłością. Zwłaszcza z przeszłością Apolla. I z jego tchórzostwem. Tym razem będzie nie tylko bardziej niebezpieczne dla drużyny, ale też dla osób postronnych, a poza ratowaniem własnych czterech liter bohaterowie będą jeszcze musieli uratować dziecko.
Dostajemy… cóż… więcej Apolla – egoistycznego, zdegradowanego boga, który z chęcią robiłby wszystko poza jakąś durną misją i narażaniem swojej cennej głowy. Haiku doprowadzające czytelnika do zgrzytania zębami niestety też mamy. Poza tym Apollo troszkę się zmienia – całe szczęście niezbyt gwałtownie, ale coś tam mu zaczyna świtać. Pozostali bohaterowie powoli zaczynają pokazywać, że mają jakiś charakter, przeszłość i plany na przyszłość. I inne problemy poza bogiem poezji.
Akcja wartko płynie do przodu, drużyna pokonuje przeciwności i dostaje w zamian kolejne, a głównym problemem czytelnika jest wciąż nijaka na tle towarzystwa Meg.
W sumie można by powiedzieć, że dostajemy więcej tego, co w pierwszym tomie z bardziej rozbudowanymi postaciami drugoplanowymi, czyli w sumie wszystko jest na plus – zmiany są pozytywne, uzasadnione fabularnie, a książka równie absurdalnie radosna jak tom pierwszy. Jednak kiedy czytałam Mroczną przepowiednię po głowie tłukła mi się zagrana przez support na jakimś koncercie pioseneczka Everyone is gay. Apollo, który przystawia się do wszystkiego co mu wpadnie w oko i mimochodem wspomina, że ten tam heros jest jego dzieckiem z takim a takim panem, pasuje do… cóż… Apolla. Jednak większość pozostałych bohaterów to przedstawiciele mniejszości rasowych, albo LGBT, albo religijnych. Albo wybrane dwa z trzech w dowolnej konfiguracji. I jak nie mam nic przeciwko żadnemu z wariantów, to mam wrażenie, że jest to coś pomiędzy chwytem marketingowym a wyrównaniem średniej. W Bogach Olimpijskich wszyscy byli białymi, hetero, mniej więcej ateistami. W Herosach już były wyjątki od tej reguły. A w Apollu i Bogach Asgardu proporcje nagle się odwróciły, co wygląda w zestawieniu z pozostałymi seriami sztucznie. I nawet bez zestawienia wypada średnio, bo mamy fabułę gdzie wszyscy bohaterowie są przedstawicielami jakiejś mniejszości i nagle zostają przedstawicielami większości, a nadal mówimy o współczesności i o, wbrew pozorom, konserwatywnych Stanach Zjednoczonych. Jak niezbyt reprezentacyjny zbiór bohaterów w Bogach wyglądał dziwnie, tak równie dziwnie wygląda przegięcie w drugą stronę. Co prawda nie wpływa to zbytnio na fabułę, ale jednak trochę zgrzyta.
W komplecie z koszmarnymi haiku dostajemy lekką, szybką i ciut absurdalną urban fantasy z wartką akcją, która jest bardzo sympatycznym przerywnikiem między cięższymi tytułami.