Był obraz, ale oblazł. Tak jednym zdaniem można podsumować drugi tom trylogii Sztylet rodowy. Jestem zawiedziona. Ba, po lekturze Sztyletu ślubnego jestem zwyczajnie wściekła! No bo proszę Państwa, jak można zrezygnować ze wszystkiego co było siłą w tomie pierwszym? Jak można z porządnego fantasy humorystycznego zrobić rozwlekłe romansidło? W tomie drugim zabrakło praktycznie wszystkiego co spodobało mi się w tomie pierwszym. Dowcipne dialogi? Brak. Drwiny z samograjów? BRAK! Za to samych samograjów mnóstwo. Ciekawa fabuła? Nieobecna. Dystans do bohaterów? Najwyraźniej wyczerpał się w tomie pierwszym. Co więc mamy? Romans. Cierpienia młodej Werterki, z pierwszej gimnazjalnej. “Strasssnie strassne” wydarzenia. Logikę która chyba się spiła i bardzo fałszywie podśpiewuje. Jeden oklepany motyw wracający przeciętnie co pięć stron, mniej więcej taki: główna bohaterka (lub ktoś inny z ekipy) jest na skraju śmierci, cudownie się zbiera do życia, popełnia mniejszą lub większą głupotę, ponownie niemal doprowadza do swojej śmierci….., Bez uszczerbku dla akcji z książki można byłoby zrobić opowiadanie. Byłoby ciekawsze. Po drodze dowiadujemy się jeszcze o tajemnicach i tajemniczkach które stawiają całość do góry nogami i sprawiają, że zaczynamy się zastanawiać, czy na pewno czytamy część drugą tego samego dzieła.
Wróć! Dzieło to, to nie jest. To jest… FUJ!
Nie polecam
_______________________________________________________________________________________________________Lashana
Przy czytaniu pierwszego tomu bawiłam się świetnie, zawierał wszystko to, co fantasy humorystyczna zawierać powinna. Do tego autorka dorzuciła trochę własnych pomysłów i nagle polubiłam twórczość Aleksandry Rudej, do której nie pałałam zbytnim entuzjazmem.
Niestety tom drugi zamiast komedii charakterów i przypadków przypomina znacznie bardziej telenowelę brazylijską. Dumny Juan Antonio biega za rozpaczającą Juanitą, w tle plącze się czarny charakter Diego Alvarez, a wilkołaki i inna pomroka z niesmakiem na pysku przeżuwają trawę i udają brazylijską rogaciznę. Czytelnik przeżuwa kolejne kartki z równym niesmakiem szukając fabuły i humoru. Zamiast tego dostaje śmiertelne niebezpieczeństwo średnio co 10 stron, po którym następuje niespodziewany ratunek i/lub cudowne ozdrowienie. Główna bohaterka z ogarniętej, chociaż trochę nieżyciowej córki kupca zmieniła się w upiornie naiwną… kretynkę. A to i tak miłe określenie, bo na myśl przychodzą te zdecydowanie bardziej obrazowe. Wilk co chwilę pokazuje jaki to z niego honorowy dupek. Depresujący elf stara się przebić chamstwem całą pomrokę i dowódcę oddziału na dokładkę. Jedyną sympatyczną postacią pozostaje troll, a reszta pozbawiona elementu humorystycznego ginie gdzieś w tle i irytuje od czasu do czasu. Całość jest nudna, irytująca i ciężkostrawna. W porównaniu z pierwszym tomem wszystkie wady stają się aż za bardzo wyraźne. Fuj.
Jest co prawda szansa, że w tomie trzecim będzie jakaś poprawa – tak przynajmniej sugeruje profil tłumaczki, ale nie jestem pewna czy mam ochotę to sprawdzać.
Niestrawny koszmarek.