Uwielbiam fantasy humorystyczną. A przynajmniej taką, w której nie ma wzniosłości, patetycznych deklaracji, ratowania świata, dylematów moralnych oraz wszelkich innych ciężko strawnych dodatków które autorzy fantasy z prawdziwym upodobaniem upychają do swoich książek. Taką, w której autor ma zdrowy dystans do tematu i bawi się tym co pisze. Taką w której autor od czasu do czasu pokazuje czytającemu język i puszcza do niego perskie oko.
Z pisarstwem Aleksandry Rudy spotkałam się po raz pierwszy 5 lat temu. Jej debiut literacki nie rzucił mnie na kolana. Ot przeciętniak, może nie najsłabszy, ale też nic porywającego. Nie kupiłam kolejnych tomów tej historii. Sama więc nie wiem czemu zdecydowałam się na kupienie Rodowego Sztyletu. Przeczucie? Intuicja? Inne?
Tak czy inaczej kupiłam i nie żałuję. Bawiłam się naprawdę dobrze. Nie ma to jak przeinaczać wszelkie stereotypy. Bo choć książka zbudowana jest od początku do końca na stereotypach (czego autorka bynajmniej nie kryje) to przecież stawia je na głowie i sprawia, że czytelnik zamiast irytować się prościutką fabułą, śmieje się pod nosem albo całkiem w głos i czeka co mu ta baba jeszcze wykręci. Mamy zatem stereotypową do bólu drużynę złożoną z wojownika, maga, healera i tanka. Mamy również stereotypową do bólu główną bohaterkę oraz intrygę tak prostą, że aż boli. A mimo to bawiłam się naprawdę dobrze. Bohaterowie są tak barwni i pełni życia, tak typowo nietypowi, że nie można ich nie polubić, nawet wtedy gdy powinni nas zdrowo wkurzyć. Ta książka powinna drażnić. Tymczasem bawi.
Czekam na kolejny tom.
————————————————————————————————————————————————————- by Lashana
Poprzednia książka autorki wydana na rodzimym podwórku nie wywołała mojego entuzjazmu (mówiąc delikatnie). Na dodatek moja ulubiona autorka fantasy humorystycznej zza wschodniej granicy popełniła ostatnio koszmarek straszliwy, więc tym bardziej nie zamierzałam nawet brać Sztyletu do ręki. Ale jak już książkę mi podarowano, to trzeba było…
I nie żałuję ani minuty z nią spędzonej. No może trochę – wtedy kiedy współpasażerowie dziwnie reagowali na kwiki i parsknięcia dochodzące zza książki.
Wojna z pomroką, jak na złość właśnie się skończyła, więc adeptka przyśpieszonego kursu magicznego zamiast ruszyć na wojnę zostaje bezrobotną. W desperacji zgłasza się do drużyny głosów królewskich – trochę posłańców, trochę inspektorów i poborców podatków, bo tylko oni przyjmą niedouczonego maga z marnym talenetem. A że drużyna ma wspólnie wykonywać dość specyficzne zadania Mila, przeciętna do bólu, dostaje nietypowych towarzyszy. (Nie będę spoilerować bo poznawanie towarzyszy podróży naszej bohaterki to jedna z lepszych scen.) A potem jest tylko gorzej. Znaczy lepiej. Lepiej – dla czytelnika, gorzej – dla bohaterki. Mila załamuje ręce, a czytelnik kwiczy z uciechy.
Autorka do typowej krainy fantasy dodała trochę własnych pomysłów – świetny motyw rodów szlacheckich, fabuła dziejąca się tuż po wojnie a nie w jej trakcie i pomysł głosów królewskich dobrze komponują się ze sobą i dają coś więcej niż sztampową do bólu krainę fantasy. Do tego odwrócenie jednych stereotypów z jednoczesnym podkręceniem innych dają wciągającą, zabawną mieszankę z bohaterami, którzy zapadają w pamięć i którym się kibicuje, mimo że czasem wywołują w czytelniku nagłą chęć mordu. Motyw drogi, mimo że ograny, w tym wypadku sprawdza się świetnie. I po raz kolejny okazuje się, że jak ktoś chce i umie to może napisać świetną książkę nawet o zbieraniu podatków.
Mam nadzieję, że kolejny tom będzie równie dobry.
Bardzo dobra fantasy humorystyczna