(5 / 5)
Przyznaję, że podobała mi się okładka. Minimalistyczna, z czernią kosmosu, zero kiczu fantastycznego i SF prosto z Photoshopa. Cała reszta wywoływała co najmniej niepokój – klasyczne science fiction wyprodukowane przez dziennikarkę, co prawda zajmującą się nauką, ale z wykształceniem humanistycznym. I jeszcze hasło reklamowe: „w duchu Lema”. Strach się bać. Stwierdzenie, że podeszłam do książki jak pies do jeża byłoby sporym niedopowiedzeniem.
Fajnie jest się czasem mylić. Serio. Zamiast pseudo-naukowego bełkotu i nadmiaru fiction w science, albo nadmiaru filozofii zabijającego wszystko inne, czego się spodziewałam, dostałam jedną z lepszy książek SF jakie czytałam odkąd istnieje blog. Nie wiem, czy nie jedną z najlepszych jakie zdarzyło mi się czytać.
W końcu udało się znaleźć planetę, która być może mogłaby zostać Drugą Ziemią. Międzynarodowy zespół prowadzony przez fizyka Alberta Townsenda ma się upewnić, że Płomień nie tylko wystartuje, ale też dotrze do celu, mimo że nikt z biorących udział w projekcie tego nie dożyje.
Pod wieloma względami jest to klasyczne SF – skupione bardziej na ludziach niż na technologii. Ale mimo tego, że jedną z głównych bohaterek jest Evelyn – psycholog moralności – ani przez moment nie miałam wrażenia, że historia jest tylko pretekstem do rozważań i teatrzykiem, w którym bohaterowie wygłaszają swoje monologi. Co nie raz i nie dwa zdarzyło mi się podczas czytania SF skupionego na ludzkości. Wręcz przeciwnie – ani przez moment nie wątpiłam, że te rozważania są integralną i potrzebną częścią projektu Płomień. No i nie ma ich aż tak dużo, żeby zdominowały całą powieść.
Jest tu też sporo pomysłów, które odróżniają Płomień od sztandarowego „klasycznego SF”. Zaczynając od oczywistych, czyli rozważań na tematy, na które klasycy SF nie mieli prawa wpaść. Czyli na przykład mapowanie mózgu i kredyt ekologiczny. Przez moment wprowadzenia do fabuły astronautów, po skupienie się na tym, co dzieje się na Ziemi, a nie na tym, co mogłoby się dziać na nowej planecie. No i trochę technologii, na dodatek mającej sens, też tu znajdziemy.
Pomysł trzech równoległych wątków jest świetny. Nie tylko urozmaica dość statyczne i pozbawione akcji planowanie ekspedycji, ale też wymusza na czytelniku podział uwagi. I tu niestety więcej napisać nie mogę, bo zaczęłoby się to ocierać o spoilery.
Postacie nie są kukiełkami do wygłaszania monologów. Zwłaszcza szef ekspedycji – mimo że, wbrew pozorom, nie ma za dużo czasu antenowego jest przepięknym przedstawicielem moralności i ego fizyków (i niekoniecznie jest to komplement). Również ciekawa jest dynamika między nim i innymi członkami projektu.
Wszystkie plusy – wątki, technologia, moralność, wysłanie statku w podróż – splatają się w naprawdę dobra książkę. Ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że coś jest dodane czy doklejone na siłę. Ani przez moment się nie nudziłam – mimo tego, że niektóre fragmenty są bardziej statyczne autorce udało się utrzymać napięcie. I ani razu nie miałam najmniejszej ochoty przeliczać czasów i odległości, które podaje autorka, bo cała reszta jest tak dopracowana, że trochę po prostu uwierzyłam w to, że dane są poprawne, a trochę… nie miało to aż takiego znaczenia w tym przypadku. A takie pełne kupienie fabuły z całym dobrodziejstwem inwentarza nie zdarzyło mi się od czasu czytania Diuny.
Jakby tego wszystkiego było mało Płomień jest też bardzo przyjemny językowo. Wszystkie trzy wątki mają nie tylko inny klimat, ale też inny język – za każdym razem równie dopracowany.
Płomień był moim zdecydowanym faworytem do nagrody Zajdla. Jak się okazało – nie tylko moim, Magdalena Salik otrzymała statuetkę za Płomień na Imladrisie.
Zdecydowanie polecam lekturę.