(2,5 / 5)
Rok pański 1427. Papież ogłasza krucjatę przeciwko husytom. A u tych husytów, w Pradze, siedzi nasza radosna kompania. Reynevan w szpitalu (ale nie jako pacjent), Samson Miodek u alchemików, a Szarlej jeździ z Taborem, gdzie walczy za sprawę (czytaj: wali po mordach i łupi kogo popadnie).
Reinmar znowu urasta do rangi wroga publicznego numer jeden – szpiegują go jego właśni mocodawcy (bo a nuż jednak powie, gdzie ukrył kasę poborcy podatków), szuka go Inkwizycja, poluje nań Pomurnik, a Jan von Biberstein szuka zadośćuczynienia za zniewolenie córki. Zadośćuczynienia dość permanentnego na dodatek.
Oczywiście husyci w obliczu zagrożenia nie pozwolą Reinmarowi siedzieć bezczynnie, a on poza misją ma jeszcze obietnicę do wypełnienia – chce pomóc Samsonowi wrócić do domu.
Przyznaję, że przy tym tomie klęłam trochę mniej. Zniknęły wyliczanki książek (ale też bibliotek po drodze było jakby mniej), zniknęły wyliczanki herbów, kolorów i genealogii. A w sumie nie zniknęły, tylko zostały skrócone do rozsądnej długości.
Szarlej pojawia się i znika w fabule; dzięki temu jego wszechwiedza, spryt zdolny wszystkich wywieść w pole i umiejętności walki, dzięki którym pokonuje wszystkich splunięciem, są trochę mniej rzucające się w oczy.
Bohaterowie są też dużo bliżej historii niż w Narrenturm – tam historia była gdzieś w tle, tym razem fabuła dużo wyraźniej splata się z wydarzeniami wojen husyckich. Zaczynam też doceniać cały ogromny reaserch, który był potrzebny, żeby napisać tę książkę. Bo same wojny i biorące udział w walkach rody, to dopiero wierzchołek góry lodowej. Mamy tu wszystko – dyskusje na temat kalibru kul, określanie dat za pomocą świąt kościelnych (a było ich wtedy, cóż… od cholery i jeszcze trochę). Omawianie propagandy i karykatur papieża i Husa. I to jest to, co dodaje klimatu – nie łacina, nie herby, tylko takie, pozornie nieistotne, szczegóły.
W Bożych Bojownikach pierwsze skrzypce gra nie cała mało święta trójca bohaterów, a Reynevan. Który nawet stara się myśleć i planować, chociaż kiepsko mu to idzie; ale przynajmniej w tym tomie się stara. Medyk dalej jest romantyczno-naiwny tak, że to aż boli. Tym bardziej, że często-gęsto rzuca równie romantyczno-naiwnymi i górnolotnymi deklaracjami. I nadal może mieć odlot na widok dwóch bułek, bo mu się kojarzą… Eh… No i niestety część wątków to powtórka z pierwszego tomu czyli medic in distress – Reinmar pakuje się w kłopoty. Po raz kolejny. I po raz kolejny ktoś musi go z nich wyciągnąć. Całe szczęście tym razem pakuje się w kłopoty przez kiepskie myślenie i jeszcze gorsze planowanie, a nie przez brak myślenia, więc niby jakiś postęp jest.
A skoro już przy irytujących elementach jesteśmy. Zestawy pieśni i zaklęć po łacinie i nie tylko… ajć. Ja wiem, niby klimat i tym podobne sprawy, ale słuchanie w wersji audio pięciu minut bełkotu po łacinie jest nieszczególnym doświadczeniem. Za pierwszym razem faktycznie dodaje klimatu, potem jest irytujące, a potem już tylko nudne.
Było to… mniej bolesne doświadczenie niż spotkanie z Narrenturm. Irytujących elementów jest mniej i są bardziej stonowane. Bohaterowie są bliżej historii i w końcu zaczynam dostrzegać klimat i drobne smaczki. Nadal jestem daleka od tego, żeby się Trylogią Husycką zachwycać, ale tym razem zamierzam ją dokończyć, a to już coś.