(1 / 5)
Pierwszy tom serii przeczytałam dość dawno temu. Drugi wygrzebałam w ramach porządków w bibliotece i postanowiłam sprawdzić czy i tym razem całość będzie się opierała głównie na próbach udowodnienia, że bohaterka nie jest Honor Harrington.
Szybko się okazuje, że tym razem Kris jest raczej nowym wcieleniem porucznika Learego z Jak błyskawice. Po świadomym wpakowaniu się w pułapkę pani porucznik zajmuje się pozorowaniem spotkań dyplomatycznych i prywatnym śledztwem na zadupiu galaktyki. A wszystko to w modnych sukniach z trenem i w tiarze. Oczywiście ze stadkiem ochroniarzy przy boku. I to by było na tyle, jeśli chodzi o military fiction…
Jakby balowych atrakcji było mało, nasza bohaterka dostaje służącą. Która jest Alfredem w spódnicy. Na sterydach. Skrzyżowanym z Inspektorem Gadżetem, za którym turla się duży zestaw samobieżnych kufrów, z których jest w stanie wyciągnąć wszystko potrzebne na daną okazję – od kuloodpornego, przezroczystego kombinezonu, przez strój przedstawicielki najstarszego zawodu świata po… beret z antenką rozsiewającą wi-fi. Podczas lektury zastanawiałam się dosyć często czy autor nadal pisze na poważnie, czy jednak poszedł w stronę groteski. I obawiam się, że jest to na poważnie.
Jakby służącej, która ma dostęp do szafy w innym wymiarze, było mało, Kris ma też Nelly – personalny komputer z tak skuteczną sztuczną inteligencją, że zastępuje cały sztab analityków i prawie że czyta właścicielce w myślach. I jest w stanie stwarzać samobieżne roboty. Z kamerami. To na pewno nie miała być parodia, autorze?
Między jednym a drugi balem bohaterowie prowadzą śledztwo. Które jest całkiem sympatycznym fragmentem sensacji w kosmosie i pretekstem nie tylko do przebieranek, ale też do pokazania czytelnikom widoczków – a to mniejszość arabska, trochę w stylu Blade Runnera, a to tajemnicza fabryka, a to port kosmiczny. Całkiem nieźle się to czyta, jeśli zignoruje się fakt, że po pierwsze – jakimś cudem bohaterowie zabrali „na wszelki wypadek” wszystko, co im do tej akcji było potrzebne. Wliczając w to magiczną służącą. A po drugie – niektóre decyzje są… średnio udane, na tyle, że bohaterowie sami zdają sobie z tego sprawę. Ale to na pewno nie jest parodia, tak? Albo przynajmniej lekka przygodówka w oparach absurdu?
Niestety autor nie idzie w stronę Bonda w kosmosie, czy Drużyny A w odległej galaktyce. Mrugając do czytelnika i dodając wszystkiemu nawias umowności sprawiłby, że wszystko byłoby łatwiejsze do przełknięcia i w oparach absurdalnej kosmicznej przygodówki można by było cieszyć się równie absurdalną akcją. Niestety, jest to na poważnie.
Dostajemy też wątek romansowy. Tak bardzo niepotrzebny, wciśnięty na siłę i wzięty z powietrza, że ze świecą można by szukać podobnego przypadku.
Uwaga spoiler: otóż Kris w przerwie między pierwszym a drugim tomem stwierdziła, że kocha na zabój Toma, swojego kumpla od kieliszka, i chce z nim spędzić resztę życia. Ale, ale… autorze? Jak? Po co? Dlaczego? Dla fabuły nie ma to kompletnie znaczenia. W żadnym fragmencie pierwszego tomu nie było nawet najmniejszej wzmianki czy sugestii, że jedna ze stron jest zainteresowana drugą. A tu nagle grom z jasnego nieba w postaci miłości do grobowej deski. Wydawca kazał, czy co?
Nie wiem dlaczego, ale spodziewałam się czegoś lepszego niż w tomie pierwszym. Chyba liczyłam na to, że autor znajdzie swoją wizję i przestanie udowadniać, że nie jest Davidem Weberem. Cóż, okazało się, że wizję znalazł, ale ja jej kompletnie nie kupuję. Jak podczas pierwszego tomu miałam trochę radości z lektury, to ten przypominał drogę przez mękę.
Gniot ocierający się o parodię.