May Peter – Wyspa powrotów

Kategorie: Kryminał

Jak wskazuje tytuł – Autor powraca. Powraca do swojego ulubionego tematu – jak na człowieka wpływa życie na wyspie. Na wyspie – czyli w małej społeczności, która z jednej strony zapewnia swojskość i przewidywalność, ale z drugiej – niesie ograniczenie i kontrolę grupy nad jednostką w stopniu niewyobrażalnym dla kogoś z zewnątrz. Po trylogii z wyspy Lewis przyszedł czas na Wyspy Magdaleny (Madelaine) po kanadyjskiej stronie północnego Atlantyku. Niby to Kanada, a właściwie francuskojęzyczny Quebec, ale wszystko w miniaturze.

 

Mamy zatem zbrodnię – we własnym domu od ciosu nożem ginie biznesmen. Pierwszą podejrzaną staje się żona – jest prawie pewne, że nikogo obcego nie było w tym czasie na wyspie, a miejscowi – jak się wydaje –  nie mają motywu. Kanadyjska policja do wyjaśnienia zbrodni przysyła z Montrealu ekipę, której filarem jest inspektor Simon Mackenzie, zwany Sime. Pierwsze spotkanie z podejrzaną Kirsty Cowell jest dla niego szokiem – ma głębokie przekonanie, że on tę kobietę dobrze zna, że już ją spotkał. Co więcej – wzór na jego rodowym sygnecie i wisiorku Kirsty jest dokładnie ten sam….

Taki jest punkt wyjścia – a tropy prowadzą w daleką przeszłość, na Hebrydy Zewnętrzne koło szkockiego wybrzeża, na wyspę Lewis, skąd w połowie XIX wieku wyrugowano większość mieszkańców, by zrobić miejsce na pastwiska dla owiec posiadaczy ziemskich. Tym ostatnim opłacało się załadować ludzi pozbawionych ziemi na statek i wysłać do Kanady, żeby tylko opuścili wyspy i nie mogli na nie wrócić.

I tak się to w książce miesza – trudna historia z teraźniejszością, gaeliccy przodkowie z ich kanadyjskimi potomkami, francuskojęzyczna rzeczywistość Quebecu zjego separatystycznymi ciągotami, ale też z enklawami języka angielskiego. Okazuje się, że przeszłość rodziny, doświadczenia przodków, przekazane potomkom nawet wybiórczo, nawet jako niedopowiedzenia, w jakimś stopniu determinują ich zachowanie, ich wybory, ich przekonania.

Książka na pewno nie jest arcydziełem, ale wątki poprowadzona są ciekawie i nieco przewrotnie. Co prawda irytuje wieczne u Petera Maya nawracanie do wyspy Lewis, ale skoro dobrze ją poznał i chyba pokochał, to nic dziwnego, że chce się podzielić z czytelnikami tą bardzo mało znaną częścią historii europejskich czy raczej atlantyckich peryferii Imperium Brytyjskiego.

To może być ciekawa lektura na listopadowe wieczory, gdzie wiatr pluje deszczem, jest zimno i ciemno prawie jak na tych północnych wyspach – i tylko nie palimy torfem jak ich mieszkańcy.