Sięgnąłem po tę książkę z mieszanymi uczuciami – z jednej strony poprzednie dzieło tego autora – Stary ekspres patagoński – rozczarowało mnie, ale to było wydawnictwo z lat siedemdziesiątych, a Safari… to rok 2001. Przez te prawie 30 lat, myślałem sobie, sporo się mogło zmienić u Autora. Zarówno pomysł na tę podróż – lądem z Kairu do Cape Town – jak i pretekst do niej, czyli powrót do miejsc, gdzie Theroux pracował 40 lat wcześniej jako 19-letni wolontariusz Korpusu Pokoju, wydawały się ciekawe i zapowiadały, że tym razem więcej będzie o Afryce i Afrykanach, niż o przeczytanych w podróży książkach.
Safari…. zaczyna się dobrze – opisy Egiptu i Sudanu z perspektywy Amerykanina, który sporo wie i rozumie z tej kultury są inne niż w turystycznych przewodnikach i przez to ciekawe. Etiopia też jest opisana z szacunkiem dla jej poplątanej nieco najnowszej historii. Problem zaczyna się, gdy Autor wjeżdża do krajów, które zna, a raczej kiedyś znał, gdy pracował tam jeszcze za czasów brytyjskich i w początkach. Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi – i nieznośna teza: to-był-taki-piękny-kraj-co-ci-Afrykanie-z-nim-zrobili. Przykładów oczywiście nie brak – jak nie sklerotyczny reżim w Kenii, to dyktator-ludożerca Idi Amin w Ugandzie albo niewydarzony prezydent Nyerere w Tanzanii, któremu uroiło się, że wprowadzi w swoim kraju maoizm… Jednak opis na zasadzie – ten walący się, zdewastowany budynek wśród błota kiedyś był uniwersytecką biblioteką, a teraz została tam jedna cała żarówka i parę półek książek, których jeszcze nie rozkradli – niewiele daje czytelnikowi.
Z drugiej strony Theroux przenikliwie pokazuje destrukcyjną rolę ludzi z Zachodu w tym obecnym afrykańskim życiu, a szczególną niechęcią darzy przedstawicieli organizacji charytatywnych, czyli – jak ich nazywa – „agentów cnoty”. Ich znak rozpoznawczy to biała, terenowa Toyota z obowiązkową klimą, do której nie ma wstępu nikt spoza ich światka. Projekty, plany, programy – daje się z tego dobrze żyć, a jeszcze jaki się ma poczucie misji w tym barbarzyńskim miejscu… Tak naprawdę jednak tego rodzaju pomoc przyczynia się bardziej do zakonserwowania problemów i uzależnienia ludności od permanentnej pomocy, zamiast zaktywizować miejscowych, by po pewnym czasie mogli już sobie radzić sami.
Kolejny etap podróży to Zimbabwe i RPA – tu opisy Autora dotyczące konfliktów społecznych w krajach, które niedawno wyszły z apartheidu są celne, choć niekiedy dość przerażające, jak opis wyrzucania białych farmerów z ich ziemi, niekiedy także mordowania (tak „przy okazji”, bez wstępnego założenia…). Do tych krajów można jednak przyłożyć europejską miarę i sytuacja tam jest w miarę zrozumiała – choć oczywiście koszmarna, jak chodzi o przestępczość czy AIDS.
Oczywiście Autor nie byłby sobą, gdyby nie opisał jednej czy drugiej książki, którą przeczytał w podróży czy też nie opowiedział o spotkaniach z miejscowymi pisarzami, ale jest tego na tyle niewiele, że da się przeżyć.
Reasumując – Afryka opisana tak trochę „od środka”, z kurzem, brudem, gorącem i przestępczością, ale też z ludźmi, którzy jakoś sobie w tym wszystkim radzą. Nie jest to może dzieło wybitne, ale książka jest ciekawa i te dwa popołudnia można na nią poświęcić.