Od wydarzeń opisanych w Religii minęło siedem lat. Bohaterowie się postarzeli. Carla spodziewa się kolejnego dziecka, Orlandu studiuje na Sorbonie, a Mattias to po prostu Mattias – jak przekonujemy się w trakcie lektury nic nie stracił ze swoich morderczych umiejętności i podobnie jak w poprzedniej książce od czasu do czasu utyskuje sobie, że się postarzał. Choć autor nie mówi tego wprost, możemy się tylko domyślać, że owych siedmiu lat jakie dzielą jedne wydarzenia od drugich nasz najemnik nie spędził siedząc przy piecu. Tym razem na miejsce akcji autor wybrał Paryż. I to Paryż w bardzo szczególnym momencie – tuż przed i w trakcie wydarzenia nazwanego później nocą św. Bartłomieja, jednej z najkrwawszych czystek religijnych w historii. Jeśli więc dla kogoś Religia była krwawa, to muszę od razu uprzedzić “Dwanaścioro” jest jeszcze krwawsze, wręcz unurzane we krwi. I jest to tym wyraźniejsze, że w przeciwieństwie do poprzedniej książki tu cierpienie i śmierć są wręcz absurdalnie bezsensowne. O ile bowiem w Religii oglądaliśmy je jako skutek wojny, o tyle tutaj mamy sportretowane rzezie teoretycznie na tle religijnym. Teoretycznie, bo oczadziały krwią i okrucieństwem tłum “zwykłych obywateli” morduje nie tylko innowierców, ale też załatwia własne i cudze porachunki, zabija dla pieniędzy czy…”dowartościowuje” się. Oprócz ran, krwi, cierpienia i śmierci, znajdziemy w książce niezbyt piękny, choć prawdziwy obraz Paryża tamtych czasów. Miasto jest w nim sportretowane jako jedno wielkie szambo. Cuchną ulice, śmierdzą zajazdy, Wersal lepi się od brudu i gnoju, zafajdane są nawet kościoły. W tym szambie ludzie roją się jak robactwo – nerwowo, gwałtownie, bez sensu. Brud oblepia nie tylko ulice, ale też ludzkie dusze. I do tego rojowiska jak do piekła Dantego musi zstąpić nasz bohater niczym Orfeusz poszukujący swej Eurydyki. Bo Carla teoretycznie zaproszona na uroczystości w pałacu królewskim gdzieś zaginęła. Przepadł również przybrany syn Mattiasa. Książka trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, choć nie ukrywam, że wprowadzenie do akcji wydało mi się nieco chaotyczne i naciągane. Jeśli jednak czytelnik przebrnie przez pierwsze kilkadziesiąt stron nie zawiedzie się – wróci dobry klarowny styl Toma Willocksa. To, co nie spodobało mi się w książce – to dość długa wstawka religijno metafizyczna z dodatkiem tarota. O ile w poprzedniej książce autora metafizyka nie przeszkadzała (było jej też zdecydowanie mniej), o tyle tutaj pasuje jak przysłowiowa pięść do nosa, a związane z nią spowolnienie akcji nie pomaga czytelnikowi, a jedynie nuży i denerwuje. Zakończenie mnie osobiście rozczarowało. Tak naprawdę niczego nie wyjaśniło, nie uporządkowało. Pozostawiło czytelnika zdezorientowanego z pytaniami i niedosytem. Być może autor planuje napisanie kolejnego tomu przygód (Wikipedia określa cykl o Mattiasie Tannhauserze mianem “trylogia”) ale szczerze powiem – nie wiem czy będę zainteresowana kolejnym tomem przygód mrocznego człowieka. Choć Dwanaścioro jako książka mnie nie zawiodło, to jednak jestem zmęczona tym co zostało w niej opisane i mrokiem otaczającym głównego bohatera. Chciałabym po prostu kibicować Mattiasowi – a nie mogę, bo jego okrucieństwo momentami wydaje mi się zwyczajnie przesadzone.
Reasumując książka bardzo dobra, ale wywołująca mieszane uczucia i niezbyt łatwa do czytania.