Virion na zapomnianym końcu cesarstwa znalazł osadę pełną zbiegów, łotrów i wyrzutków, gdzie nikt o przeszłość nie pyta. Udało mu się stworzyć w miarę spokojny kąt dla żony, jednak nie na długo – zbliża się cesarska obława. A razem z obławą czarownica, mająca tylko jeden cel – znaleźć Viriona. Najlepiej żywego.
Brzmi jak początek dobrej sensacji? Takiej zabawy w policjantów i złodziei, konnych pościgów i walk na miecze? No to daliście się nabrać. Jest nudno, jest wręcz upiornie nudno, a przez 400 stron nie dzieję się w zasadzie nic. Ot gadają, jadą, gadają, Virion się uczy, jadą, gadają jadąc. W ramach przerwy na reklamę ktoś da komuś w zęby – edukacyjnie oczywiście – żeby Virion się uczył. Ewentualnie pojawia się scena seksu. I tak przez 400 stron, z naciskiem na gadanie.
Gadanie też zresztą jest jedyne w swoim rodzaju – mądrości wygłaszane przez nauczycieli Viriona powalają na kolana. Ze śmiechu. I jeśli ktoś myślał, że w Achai dało się znaleźć tony bzdur, to zapewniam, że Virion bije ją na głowę. W sumie nie wiem co rozbawiło mnie bardziej – stwierdzenie, że wyborowy łucznik powinien mieć wadę wzroku, bo wtedy lepiej strzela czy to, że władający dwuręcznym mieczem nie jest w stanie sam się nim zabić. Zresztą teorie o wygrywaniu walki z silniejszym przeciwnikiem i zrywaniu się po obudzeniu są równie kwikogenne.
Virion dalej jest nijaki i żadna ilość monologów o mądrościach życiowych poprzetykanych bluzgami mu nie pomaga. Zresztą bluzgają tu wszyscy, łącznie z narratorem – czyli jak zwykle u Ziemiańskiego. Jednak jak w Achai „żołnierskie dialogi” bawiły mnie strasznie, bo znałam ludzi, którzy wypowiadali się dość podobnie, to mam wrażenie, że w Virionie bluzgi są powklejane w losowe miejsca. A ich zestawienie ze słownictwem pseudoprawniczym doprowadza do zgrzytania zębami. Jakoś mi zgrzyta jeśli ktoś deliberuje nad jakąś babą, która głupią cipą jest – że sparafrazuję autora. Wracając do bohaterów – zdecydowanie ciekawsza jest Niki, pozostałe postacie to kalki z Achai, które różnią się tylko imionami. Uprzedmiotowienie kobiet niestety dalej kwitnie bujnym kwieciem (o dziwo, tu Virion pozytywnie się wyróżnia). Poza tym, żadna z kobiet nie jest do końca normalna, albo nie jest normalna wg autora. Niki to trochę inna bajka. Ale Taida – ambitna i żądna zemsty – jest przedstawiona jako wybryk natury, a o czarownicy to nawet nie ma co wspominać – nawet biorąc pod uwagę połowę jej wyczynów musiałaby mieć kilka ciekawych zaburzeń, z czego spora część ucieszyłaby wujka Freuda. Ale poza tym profesjonalistką jest, inteligentną i zrównoważoną – bo tak w danym momencie autorowi pasuje. No litości… prawdopodobieństwo psychologiczne nawet mniejsze niż w przypadku BB z Za progiem grobu.
Kiedy już przebijemy się przez te wszystkie wykłady mądrości życiowych, opisy okoliczności przyrody i dyskusje nad wyborem trasy ucieczki i dotrwamy jakoś do finału, niestety nie uświadczywszy ani jednego wątku pobocznego czy zwrotu akcji po drodze, to zawiedziemy się srodze. Bo w końcu mamy bitwę, akcję, magię i miecze, i co? I wykład o taktyce w samym środku tego wszystkiego, mordujący ze szczególnym okrucieństwem tempo akcji. Eh… A spodziewałam się czegoś lepszego. Czegoś na poziomie przyzwoitej literatury rozrywkowej co najmniej. Zamiast tego dostałam coś, co co prawda szybko się czyta, ale wywołuje głównie nudę lub irytację. Miało się dużo dziać, ale zamiast akcji jest głównie syndrom drugiego tomu nadziewany gadulstwem. Naprawdę mam nadzieję, że historia Viriona będzie trylogią i skończy się w trzecim tomie (chociaż na razie się na to nie zapowiada, bo bohater poza imieniem nie ma wiele wspólnego z Virionem z Achai).
Męcząca lektura.