Do kolejnych tomów przygód bohatersko- łotrowskiego duetu przystępowałam nieco podejrzliwie, szukając tropów tego co, nie podobało się w poprzednich tomach mojej komentatorce z tego bloga. No, bo do licha, wiem, że gusta są niedyskutowalne, ale może to właśnie my wszyscy, tak zachwycający się Ryrią przegapiamy coś bardzo ważnego, a ona się tego dopatrzyła? No cóż, jeśli chodzi o język mogę przyznać trochę racji – błyskotliwy to on nie jest. Z dialogami też bywa różnie. Są doskonałe i są… niczym spod budki z piwem. Ale tu nie do końca jestem przekonana czy za wszystko należy winić autora….Wracając jednak do tych dwó konkretnych tomów:
akcja Nowego Imperium zaczyna się niemal dokładnie w tym miejscu, gdzie skończył się poprzedni tom. Nie mamy tego powiedzianego wprost, ale nawet średnio inteligentny szympans zorientuje się co jest grane. Jeśli nawet w fabule minął jakiś czas, to nie odczuwamy tego zbyt wyraźnie, od razu wciągnięci w wir wydarzeń i kłopotów jakie stają się udziałem bohaterów. Tymczasem dzieje się naprawdę dużo, bo raz ruszone z miejsca koło historii toczy się coraz szybciej i coraz trudniej nadążyć za wszystkimi zmianami, wydarzeniami i intrygami. A ponieważ autor używa dwóch planów na raz i do kompletu dorzuca jeszcze jakieś wspomnienia z przeszłości łotrowskiego duetu, to starający się za wszystkim nadążyć czytelnik zaczyna mieć nieodparte wrażenie chaosu. Niby jest jakiś „naczelny łobuz” który rządzi tymi wielopoziomowymi szachami, ale ciężko się połapać o co tak naprawdę autorowi chodziło. Pomysł i plan niezły, niemniej tym razem ciut przedobrzony. Mówiąc wprost – trzeci tom jest momentami przekombinowany, momentami przegadany, a momentami dla odmiany zbyt uproszczony. Jakby się autor od skrajności do skrajności zataczał.
Tom czwarty przenosi nas w zupełnie inne środowisko. Nasi bohaterowie zmagają się nie tylko z wrogami i intrygą ale również z kompletnie nieznanym im żywiołem czyli pracą na statku. Chwilami zalatuje nieco panem Hornblowerem ( dla wyjaśnienia – bardzo lubię cykl o Horatio Hornblowerze, mam cały na półce i czasem sobie do niego wracam…). Mamy spisek, wrednych starszych oficerów dręczących młodszych, nieudolne dowodzenie, bitwę morską i szlachetnego midszypmena. To jeszcze dałoby się strawić podobnie jak wyprawę w głąb lądu do „dzikich ludów”. Nawet mistyka w wykonaniu szamanki jest do przełknięcia choć zalatuje bardzo naiwnym patrzeniem na dzikie ludy. Ale potem autor miesza się w swojej własnej intrydze i sprawia, że czytelnik ziewa, a logika zaczyna dość nerwowo przestępować z nogi na nogę. Ten tom tak od 2/3 jest przekombinowany i przegadany. A pod sam koniec jest zwyczajnie a logiczny.
Podsumowując – Trochę się na tych dwóch tomach zawiodłam. Mam wrażenie, jakby projekt zaczął żyć własnym życiem i jak to się niezbyt elegancko mówi – wyjechał autorowi spod siedzenia. Dodawanie kolejnych wątków z wątków nie wpłynęło na uatrakcyjnienie fabuły, tylko na jej zaplątanie i zemściło się z jednej strony zbyt wielkimi uproszczeniami i rozwiązaniami przeczącymi logice, a z drugiej, zbyt wielkim pogmatwaniem w którym pogubił się sam autor. Ot chciała się kicia kłębkiem wełny pobawić i wyszło jak wyszło…..
Dla zdecydowanych kontynuować przygodę z cyklem.
Czyli nie dla mnie, o czym zresztą już wiedziałam wcześniej. Dziękuję za pamięć o moich uwagach.
Tak czytam o tym duecie i o tym, że autor dorzuca wspomnienia z przeszłości, zabieg identyczny jak u Lyncha w Niecnych Dżentelmenach. Często się takie motywy spotyka?
Na pewno jest to zabieg stosowany w “Malowanym człowieku”. I akurat tam – dość irytujący. Niezbyt nachalnie wykorzystywany jest w dylogii Karen Miller (Miller Karen – Nieświadomy Mag, Przebudzony Mag), bardziej jako objaśnienie świata niż jako zabieg pchający fabułę do przodu. W trylogii Cienia Brenta Weeksa też się z tym spotkamy. W cyklu Malazańska Księga Poległych będzie tego mnogo a mnogo. Wydaje mi się też, choć tu dokładnie już nie pamiętam, że w całym cyklu o drowie Drizzicie retrospektywa, hm… daje się we znaki czytelnikom. Ale czytałam ten cykl tak dawno, że na 100% pewna nie jestem. Tak czy sial zabieg jest dość częsty. Bywa stosowany do popchnięcia fabuły, zwłaszcza wyjaśnienia z jakiego powodu coś się dzieje, bywa dla lepszego przedstawienia postaci i bywa…. aj, aj, au, wykorzystywana do ukazania rozterek moralno-etyczno- jakichkolwiek bohatera.
O, jak przekrojowo wyszło, dzięki. Malazańską czytałam, ale tak dawno, że ledwo pamiętam, a tam chyba faktycznie tego było mnóstwo.
Mnie się ten zabieg podoba, to takie jakby spojrzenie do tyłu przez ramię. Ale też zależy od wykonania.