Kearney Paul – Okręty z zachodu (Boże monarchie t.5)

okrety_zachodu

Piąty, kończący cykl tom, sądząc po tytule zapowiadał wielkie emocje. Bądź co bądź okręty z zachodu mogły oznaczać tylko jedno: nadciąga magiczna rasa prowadzona przez opętanego wizją wielkości maga Aruana.Trochę zaskoczył mnie fakt, że od historii opowiedzianej w poprzednim tomie minęło aż  17 lat, bo dotąd każdy tom był kontynuacją poprzedniego w najwyżej kilkumiesięcznych odstępach. Co do emocji rzeczywiście, było ich sporo, ale kompletnie nie takich jak się spodziewałam.  Zacznijmy od bohaterów. Autor nigdy nie cackał się z postaciami swoich  bohaterów. Ale to co zrobił w Okrętach to już chyba lekka przesada. Przynajmniej ja odniosłam wrażenie, że pozbywa się ich tak, jakby chciał mieć stuprocentową pewność, że nikt nigdy nie będzie w stanie stworzyć kontynuacji jego dzieła. Nie wiem, co legło u podstawy takiego zachowania, ale fakt jest faktem, praktycznie wszyscy bohaterowie do których czytelnik przyzwyczaił się w 4 poprzednich tomach  – zostali w ten czy w inny sposób wyeliminowani, a rozliczne wątki z nimi  powiązane dość brutalnie przecięte. Wątek wojny ras – magicznej i niemagicznej został sprowadzony  do opisów najpierw brutalnych przemian a potem równie brutalnej jatki. Fakt, że zamieszkujący zachodnie ziemie lud dweomeru nigdy nie został specjalnie sympatycznie sportretowany nie zmienił jednak mojego niesmaku. Było wiele możliwości rozwiązania tego wątku – autor moim zdaniem wybrał tę najgorszą. Po raz pierwszy dopatrzyłam się również wątków prowadzących donikąd. Dziwne to dość u pisarza , którego ceniłam za wyjątkową dyscyplinę pisania i konstrukcyjną konsekwencję. I znowu nie mogłam wręcz oprzeć się wrażeniu, że cała historia została brutalnie skrócona i na chama zakończona. Zakończenie kompletnie nie przekonywujące.  Jednym słowem spodziewałam się wielkiego epickiego bum na koniec, a wyszło… styropianem po szkle.
Podsumowując cały cykl muszę jednak  stwierdzić, że to kawał dobrej pisarskiej roboty. Autorowi szczególnie dobrze wychodzą opisy dynamicznych sytuacji takich jak sceny wojenne, ale do dialogów też nie można się przyczepić. Po prostu człowiek umie pisać i robi z tego na tyle dobry użytek, że dopiero po skończeniu całego cyklu  i ochłonięciu przychodzi refleksja – ” ale o czym to tak naprawdę było? Jakie przesłanie miał dla nas autor?” I nagle okazuje się, że tak naprawdę żadnego przesłania nie było i daliśmy się uwieść opowiastce o niczym… Boże monarchie okazują się być świetnym, wciągającym czytadłem na jesienne wieczory, doskonałym opowiadaniem o świecie podejrzanie podobnym do naszej rzeczywistości nie zawierającym jednak głębszego morału i z kompletnie spapranym zakończeniem. Jak już powiedziałam, czyta się to świetnie, ale na koniec pozostaje osad niedokończenia i miałkości.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *