Równie cieniutka jak Królowa cieni, książka Pocałunek śmierci jest i zarazem nie jest kontynuacją poprzedniej opowieści Marcusa Sedgwicka. Jest, ponieważ spotkamy w niej tych samych bohaterów, (przynajmniej niektórych), ten sam niedbały, wręcz nieuważny styl pisania i bardzo podobny schemat fabularny. Nie jest, ponieważ na dobrą sprawę nie wyjaśnia historii tajemniczej królowej cieni. Młody chłopak zostaje wezwany do Wenecji przez przyjaciela zaginionego ojca. Na miejscu okazuje się, że tajemniczym przyjacielem jest … córka przyjaciela ojca. Sam przyjaciel zapadł zaś na tajemniczą chorobę, czy też umysłową niemoc, która przyprawia otoczenie co najmniej o gęsią skórkę. Tak czy inaczej, razem z bohaterami zaczynamy się plątać w ciemnych i śmierdzących zaułkach Wenecji starając się okruchów informacji poskładać spójną historię. I szybko orientujemy się, że bohaterowie są w młodzieńczy sposób bardzo naiwni i dają się wodzić za nos wszystkim w okolicy. To, że kilka razy nie skończyli bardzo marnie zawdzięczają tajemniczemu starcowi z… szablą. Znowu autor prześladuje nas, starając się budzić te same emocje i odczucia co w poprzedniej książce – bezradność, lęk, osaczenie, osamotnienie, niezrozumienie. Napisałam starając – bo na mnie tym razem nie zrobiły już takiego wrażenia jak w poprzedniej pracy Marcusa. Pocałunek śmierci podobał mi się znacznie mniej niż pierwsza książka Marcusa Sedgwicka. Jak dla mnie był z jednej strony nieco zbyt przekombinowany (szklane kły z trucizną… litości…), z drugiej zbyt papierowy. Papierowość postaci, która w Królowej mogła nawet uchodzić za zaletę, w Pocałunku już zdecydowanie razi. Dzieje się tak zapewne dlatego, że czytelnik nie dostaje tym razem ciekawostek do “konsumpcji” i nic nie odwraca uwagi od miałkości fabuły. Akcja toczy się umiarkowanym tempem, niektóre rozwiązania mogą czytelnika zaskoczyć inne znudzić – tak są oczywiste. Osobiście jestem Pocałunkiem śmierci zawiedziona.