Ktoś kiedyś powiedział, że Nora Roberts zamiast książek serwuje soczyste sałatki – może to i ładne, może i kolorowe, może i sprawia przyjemność, ale do porządnego posiłku temu daleko… I “coś” w tej diagnozie jest, choć moim zdaniem nie każdy musi być mięsożercą pożądającym na obiad schabowego, a sałatka może być przyjemną odmianą od innych posiłków. Dlatego nie broniłam się specjalnie, gdy koleżanka wetknęła mi w rękę cieniutką książeczkę zapewniając, że.. “nawet tobie się spodoba”. Fakt, znana jestem z tego, że nie lubię “literatury kobiecej” i nie znoszę seriali w stylu “na dobre i na złe” panoszących się w naszej telewizji, a romanse wszelkiej maści służą mi jako usypiacze. Jednak Nora Roberts nie jest moim zdaniem typową autorką “kobiecą” produkującą hurtowo łzawe opowieści o kopciuszkach i zranionych sercach.
Na tytułową wyspę trzech sióstr przyjeżdża uciekająca przed poprzednim życiem Nell. Zjawia się tu przypadkiem, choć dalszy ciąg przygody stawia pod znakiem zapytania wszelkie przypadki występujące w tej książce. Tak czy inaczej, dziewczyna trafia na wyspę i … zaczyna dziać się baśń. Od tak zwanego kopa znajduje pracę praktycznie swoich marzeń, dom marzeń i bardzo życzliwą szefową, która z jakiegoś powodu niemal od początku raczy naszą bohaterkę mianem “siostrzyczki”. A czytelnik też już wie, że coś jest na rzeczy, bo gdy podają sobie ręce – między kobietami przeskakuje błękitna iskra. Dalej jest jeszcze bardziej bajkowo. Zjawia się ten jedyny. Nie jest to co prawda rycerz na białym koniu, ale jest uosobieniem wszelkich wyśnionych przez kobiety na całym świecie męskich cech. Czytaj: przystojny ale bez przesady, dobrze zbudowany, uczciwy, kulturalny, wrażliwy, delikatny itd.itp. Baśń rozwija się zgodnie z przewidywaniami. Jest pięknie i może być jeszcze piękniej gdyby nie przeszłość która objawia się… aż prosi się słowo znienacka, ale to nieprawda, magia ostrzega, że zło nadciąga. Jednak baśnie zawsze kończą się happy endem więc i ta książka nie może się skończyć inaczej.
Wyspę trzech sióstr trudno zaklasyfikować do konkretnej kategorii. Trochę tu magii, całkiem sporo powieści obyczajowej, odrobinę sensacji, trochę romansu. Ot, taka mieszanka smaczna dla każdego. Ot, taka współczesna baśń, w której dobro zawsze zwycięża, zło odchodzi ze wstydem, czarownice są dobre, a prawi zostają nagrodzeni. Na pewno zaletą jest styl pisania autorki, bardzo plastyczny, doskonale operujący słowem, nastrojem, emocjami. Nora Roberts po prostu wciąga czytelnika w opisywany świat, czaruje go, uwodzi i nie pozwala odłożyć książki nawet wtedy, gdy gdzieś w głębi nas krytykant warczy pod nosem “suchar”, “było”, “no jasne”, “do przewidzenia”. Zaletą tej książki – poza “magicznym” stylem pisania autorki jest też podjęcie ważnego tematu przemocy domowej, pokazanie jej mechanizmów, działających zarówno po jednej jak i po drugiej stronie konfliktu. Co prawda bajkowy sztafaż tępi nieco niektóre krawędzie, ale i tak jest ich dość, żeby się wzdrygnąć i zadać sobie kilka nieprzyjemnych pytań.
Przyjemne czytadło na pochmurny wieczór.