Siedzę ja sobie wakacyjnie i czytam nową fantasy. W końcu wakacje to najlepsza pora na nadrabianie zaległości czytelniczych, a ja mam ich tyle, że powoli książki zaczynają wypychać mnie z domu….
Ale do rzeczy, czyli do lektury. Napisania przez debiutanta, recenzje na okładce bardziej niż zachęcające, recenzje w internecie też. W tytule – krew, ale niech Was to nie zmyli. Wampirów w Obietnicy Krwi nie ma.
Czytam więc sobie i czytam i coraz bardziej się dziwię. Niby autor debiutant, niby książka nowa, a jakoś klasycznymi pomysłami pewnego znanego mistrza mi tu zalatuje. Ba, żeby tam zalatuje, im dalej w fabułę, to wręcz śmierdzieć zaczyna….W pewnej krainie z której odeszli bogowie rządzi coraz bardziej nieudolny król i jego koteria czarowników, zwanych Uprzywilejowanymi. Uprzywilejowani mogą sięgać do aspektów żywiołów i splatać z nich czary. Przy czym owo splatanie jest całkiem dosłowne. Żeby poczarować, magowie muszą sobie paluszkami w aspekcie pogmyrać. Stąd znakiem rozpoznawczym naszych magów są… rękawice. Hm… rękawice jako atrybut maga? W zasadzie, czemu nie? Mogły być różdżki, mogły być kamienie osadzane na szczycie laski, mogą być i rękawice, chociaż logika z kąta marudzi. I trochę muszę przyznać ma w tym marudzeniu racji, bo aspekty są różne, a rękawice w zasadzie takie same, bodaj materiałowe. Autor nie wyjaśnia, ba nie rzuca nawet cienia podpowiedzi, czemu do czarowania mag musi koniecznie ubrać rękawice. Gołą ręką najwyraźniej czarować się nie da… Zostawmy jednak magów i ich palcowe umiejętności.
Otóż, w owej krainie istnieją też Prochowi Magowie. Ci dla odmiany… trawią proch. Całkiem dosłownie. Muszą sobie ” łyknąć” prochu i taki prochowy “odlot” daje im nadzwyczajne zdolności. Mogą oddziaływać na proch znajdujący się w okolicy, prowadzić kulę na długie dystanse, nie odczuwają bólu, szybciej się leczą itd, itp. Czy coś Wam to przypomina? Tak, macie rację, to ulubiony koncept Brandona Sandersona wykorzystywany w trylogii Bohater wszechczasów, ( Z mgły zrodzony, Studnia Wstąpienia, Bohater wieków) . Tam bohaterowie przyswajają nadnaturalne moce “spalając” czyli trawiąc metale. Tu mamy proch. Co więcej, podobnie jak we wspomnianej trylogii aluminium uniemożliwiało korzystanie z mocy metali, tak w Obietnicy krwi mamy złoto, które wszczepione do ciała, w sposób umożliwiający stały kontakt z krwią uniemożliwia prochowemu magowi wykorzystanie jego zdolności. To zresztą nie jedyne podobieństwo do pisarstwa Sandersona, które znalazłam w książce, ale nie będę ich tu wyliczała, bo przecież Wy też musicie mieć jakąś przyjemność z czytania.
Ponieważ w krainie źle się dzieje, największy prochowy mag urządza zamach stanu i powtórkę z rewolucji francuskiej. Tyle, że jak na wojskowego przystało, załatwia rzecz szybko sprawnie i za jednym zasiadem, czyli posyła na gilotynę i króla i arystokrację w tym samym dniu. Część mu niestety zwiała i jak się domyślacie próbuje zrobić kontrrewolucję. Do tej “potrawki” autor dorzuca jeszcze prastarą przepowiednię, potężnych magów mających bardzo niecne zamiary, intrygę wymagającą działania detektywa, mafię, bóstwa opiekuńcze i najazd wojowniczych sąsiadów….. Oraz kilka innych wątków pobocznych… Co ciekawsze, tak potrawka, skomponowana wedle przepisu “nawinie”, jest całkiem strawna. Dość logiczna, fabularnie o dziwo spójna, ( choć w kilku miejscach logikę zastępuje magia..). Niektóre spostrzeżenia socjologiczno – filozoficzne są całkiem trafne i zmuszają do zastanowienia. Historia i religia świata zostały ledwo zaznaczone, no ale to tom pierwszy więc zapewne autor się później rozkręci. Bohaterowie… no tu już jest znacznie gorzej. Z całej plejady bohaterów, moją sympatię zyskał tylko jeden. Reszta jest płaska, nudna, nie domyślana, momentami wręcz infantylna. Nie wierzymy w ich intencje i motywy, denerwują czytelnika swoim zachowaniem, drażnią pryncypialnością. Na to nakłada się niestety jedna z największych bolączek rynku wydawniczego w naszym kraju czyli “tumaczenie” i kiepska praca korektora, który przepuścił kwiatki rodem z języka polskawego, bo Polski to to nie jest na pewno.
Szczerze powiem, mam z podsumowaniem tej książki problem. Jest to niewątpliwa zrzynka z Sandersona, jednak niestety bliżej jej do Stopu Prawa niż do Bohatera wieków. Autor w posłowiu otwarcie przyznaje, że Sanderson był jego mentorem – i to się czuje. Niemal można wskazać miejsce w którym mentor wziął się do roboty. Sztywny i nieudolny początek książki w którymś momencie nagle przechodzi w gładką i spójną narrację. Czyta się to, o ile przymkniemy oko na bohaterów i wtórności – całkiem nieźle. Jest w niej coś co nie pozwala ani autora ani pomysłu skreślić. A z drugiej strony… wcale nie jestem pewna czy chcę czytać dalej. Mam bowiem niejasne obawy, że wiem co będzie dalej. Wszak wiem jak pisze Sanderson…
_____________________________________________________________________________________________________________Lashana
Z Adro bogowie odeszli wieki temu zostawiając na straży narodu króla. Niestety dynastia się przez wieki zdegenerowała a krajem zaczął rządzić nieudolny dwunasty z rodu. Marszałek polny postanowił uratować kraj po francusku – znaczy z pomocą gilotyny, tylko zamiast ścinać na raty zrobił to hurtem. Mimo tego bez kontrrewolucji się nie obyło. Groźba wojny z sąsiednim krajem i rozwalający miasta potężni magowie też nie sprzyjają spokojnej atmosferze.
Fabuła przypomina trochę bigos ugotowany z miesięcznych resztek, jest w niej wszystko – zdrady łóżkowe, zdrady państwowe, zamachy, spiski, fanatycy, dyplomaci, skorumpowani księża, najemnicy, prywatny detektyw, trudny związek ojca z synem itp., itd. O dziwo wyszło z tego całkiem smakowite i strawne danie, doprawione prochem. Prochowi magowie wykorzystują proch, ale mogą też z nim oddziaływać i są przeciwieństwem zwykłych magów manipulujących aspektami za pomocą rękawic, którzy są na proch uczuleni. W sumie jest to nawet całkiem ciekawy pomysł nieźle wykorzystany w fabule.
Obietnicę krwi czytało się szybko i łatwo, mimo pewnych nierówności hmm… powiedziałabym narracyjnych. Niektóre fragmenty mają zdecydowanie bardziej wartką akcję, więcej napięcia, są bardziej… płynne. Albo jest to kwestia debiutu, albo mentora wtykającego nos i palce do powieści.
Jak wciągnęła mnie rewolucja, spiski i śledztwo tak irytowali mnie bohaterowie – sztampowi, nudni, nie przedstawiający sobą niczego – ot takie kartonowe makietki, które autor przestawia po mapie.
Mimo pewnej wtórności i bohaterów pozostawiających wiele do życzenia z chęcią sięgnę po kolejne tomy, bo o dziwo zasmakował mi ten fabularny bigos, a że Sandersona nie czytałam to trochę trudniej będzie mi przewidzieć ciąg dalszy (chociaż swoje podejrzenia mam).
Całkiem dobry debiut z potencjałem.