Muszę przyznać, że autorka mnie zaskoczyła. Po przeczytaniu drugiego tomu nie sądziłam że główny bohater, Szymon Solański, może stać się jeszcze większym i bardziej antypatycznym dupkiem. Jednak już na pierwszych stronach detektyw S. przechodzi sam siebie i to wielokrotnie, co dość mocno zniechęca mnie do dalszego czytania.
Na początku poprzedniego tomu dowiedzieliśmy się, że bohater kiepsko prowadzi własny interes, teraz okazuje się, że pieniędzy też wydawać nie umie. Szał zakupów przerywa mu Róża, wołająca o pomoc z turnusu odchudzającego.
Pomoc na jej nieszczęście nie ma polegać na dowiezieniu wysoko kalorycznego posiłku, ale na rozwiązaniu śledztwa. A śledztwo jest prowadzone jak w poprzednim tomie, czyli wcale. Solańskiego bardziej interesują okoliczności przyrody i możliwe romanse niż śledztwo, które zostanie magicznie rozwiązane pod wpływem jednej wskazówki na którą natknął się przypadkiem. W międzyczasie udowadnia z uporem maniaka, że jest wyjątkową świnią.
Tym razem zamiast upadków jak ze slapstikowej komedii mamy wstawki komiczne w postaci policjanta Barańskiego, który zachowuje się jakby chciał udowodnić swoją osobą, że wszystkie dowcipy o inteligencji policji są prawdziwe. Dla urozmaicenia i jako kontrast do munduru dostajemy drugi Element Komiczny, czyli barwną ekolożkę Wronę, która jest eko-terrrorystką. Oboje są kompletnie niepotrzebni i nic nie wnoszą do fabuły poza scenkami, które chyba miały być zabawne.
Dodatkiem do całości, są również nic nie wnoszące, wstawki z udziałem rodziny i znajomych autorki, które kompletnie nic nie znaczą dla czytelnika, dla fabuły zresztą też nie. Główna oś fabularna zresztą też nic nie wnosi, bo skutki odchudzania giną magicznie po dwóch wizytach w kawiarni – ot efekt jo-jo na sterydach.
Niektóre sceny są podyktowane Imperatywem Narracyjnym, bo nijak nie da się dla nich znaleźć ani fabularnego ani logicznego wytłumaczenia. Tytułowe strzały są ex machina, podobnie zresztą jak „romanse”, do których autorka próbuje czytelnika przekonać.
Jakby problemem był główny bohater – leń, obibok, egocentryk i arcy-dupek, dałoby się to przeżyć. Jakby problem była jego towarzyszka, która od czasu do czasu wstając rano zostawia mózg na poduszce, dałoby się to przeżyć. Jakby wątki romansowe były sztuczne i sztywne jak kij od miotły, nie byłoby tragedii. Jakby śledztwo prowadzone przez policje było pośmiewiskiem, byłoby to do przełknięcia. Ale wszystko razem, plus jeszcze parę wad, to zdecydowanie za dużo jak na mój gust. Pomijam już to, że humor autorki kompletnie do mnie nie trafia. Jeśli pojawią się kolejne tomy, będę omijać z daleka.
Koszmarek, który udaje kryminał.