(4 / 5) Kolejna książka z serii – USA kraj wcale nie taki wspaniały. Tym razem zostaniemy zabrani na głęboką prowincję, do krainy wyborców Trumpa, świat zamieszkany przez tytułowych bidoków. Ludzi którzy zawsze pracowali w okolicznych kopalniach i hutach, uczyli się w kiepskich szkołach i dla których przemoc w rodzinie była chlebem powszednim. Autor chlubi się więc tym, że choć pochodzi z takich “klimatów” zdołał własną pracą wyrwać się z tego światka i wedrzeć do świata białych kołnierzyków. Ba, wczoraj wyczytałam, że będzie startował na senatora. Po lekturze – trzymam kciuki, żeby mu się udało.
Elegia dla bidoków to opowieść autobiograficzna. Nostalgiczna nieco wędrówka wstecz, przez traumatyczną historię własnej rodziny, trudną, bolesną, pogmatwaną jak losy wielu rodzin z Pasa rdzy. Nie ukrywam, męczyłam się z nią potężnie, bo trudno się czyta o tzw. samym życiu opisanym szczerze do bólu, brutalnie i dosadnie. W książkach zazwyczaj szukamy czegoś innego, niż to co mamy dookoła siebie i czasami znamy aż za dobrze. Poza tym przeszkadzała mi nadmierna drobiazgowość autora. Czasem miałam wrażenie, że najchętniej opisałby każdą klepkę w podłodze domu Mamaw. Dopiero pod koniec książki zaczynamy rozumieć jak wiele dała autorowi. Jaką opoką, pomimo niewyparzonego języka, dziwacznych poglądów, popijania była dla małego J. To ona sprawiała, że w pogmatwanym życiu miał coś czego mógł się trzymać. I to na nią mógł zawsze liczyć.
Dla mnie osobiście, tak książka miała jeszcze jeden – dość szokujący wymiar. Opowiadała o brakach, które uzupełnić potrafiło dopiero wychowanie w korpusie marines. O uczeniu zarządzania finansami, po naukę mądrego brania kredytów, o szkoleniu w korzystaniu z książeczki czekowej, o nauce rozsądku… Dla kogoś kto taką naukę wyniósł z domu, niespecjalnie się wysilając – ot była zawsze obecna – wiedza o tym, że są ludzie których trzeba tego nauczyć jest… zaskakująca. A nie wątpię, że i w naszym uroczym kraju są tacy którym przydałoby się takie szkolenie. No i żal, że nie mamy czegoś na kształt korpusu marines, który tak bezapelacyjnie i mądrze bierze się za młodych ludzi.
Podsumowując – bardzo trudna, niewygodna lektura. Nieco dłużyzn, nieco powtarzania w kółko tego samego. Trochę za mało analizy. Ale warto się z nią zapoznać, żeby kolejny raz się upewnić w tym, że trawa z tamtej strony płotu tylko wygląda na zieleńszą. A Ameryka wcale nie jest niebem na ziemi.