(1 / 5)
Parę lat tremu bardzo spodobało mi się Przekraczając granice. Było bardzo sympatycznym przedstawicielem gatunku humorystycznego fantasy, mimo że było też przedstawicielem nurtu nieszczęśliwych studentek, który był wtedy bardzo modny. I który stworzył spory zestaw mniej lub bardziej magicznych i mniej lub bardziej nieszczęśliwych dziewoi.
Kolejne dwa tomy podobały mi się już zdecydowanie mniej – bardziej przypominały opisy popijawy w akademiku w średniowiecznych okolicznościach przyrody niż powieść. Jednak w trzecim tomie został nam zaserwowany konkretny cliffhanger, a że wydawnictwo jednak wydało tom czwarty…
Tom czwarty, mimo wydarzeń z finału poprzedniego tomu, zaczyna się od lekkiej i dość komediowej atmosfery, mocno trzymając się stylu powieści, pomimo poważnego tematu. Jest to bardzo przyjemne zaskoczenie i bardzo dobrze podkreśla wszystkie pozytywy cyklu. Potem autorka zabija w czytelniku entuzjazm i płynnie przechodzi do wyjaśniania tajemnic. A na tajemnicach opierało się sporo humoru sytuacyjnego i parę wątków tomów poprzednich. Tu wszystko zostaje wyjaśnione, rozwiązane i podane wszystkim w stylu: „kawa na ławę”, co było mocno rozczarowujące. Liczyłam na to, że autorka przygotowuje sobie grunt pod nowe wątki w miejsce zamkniętych hurtem starych – w końcu oryginał rozrósł się do 12 tomów, chyba można mieć nadzieję, że coś się w nich dzieje. A kiedy w tomie czwartym po jakichś 50 stronach zostaje tylko wątek kochanków i ich klątwy, to w końcu można liczyć, że coś jeszcze będzie się dziać. Tym bardziej, że stron jeszcze wiele zostało. Jednak kiedy kończą się tajemnice i kilka drobnych dramatów szybko wracamy do klasyki z poprzednich tomów, czyli do popijawy. Popijawy różnymi trunkami, w różnych konfiguracjach, opisów kaca i seksu w wielokątach dowolnych. Opisów bardzo ogólnikowych – tak tylko wspominam, jakby ktoś chciał sięgnąć po lekturę spodziewając się pornolka.
Mam dziwne wrażenie, że 500 stron opisów popijawy mniej lub bardziej kradzionym bimbrem, przetykanych od czasu do czasu dialogami o niczym, zmęczyłoby mnie mocno nawet za czasów imprez w akademikach. Kiedy tego typu przerywniki pojawiały się w tomie pierwszym, było to zabawne i służyło do rozładowania atmosfery. Ale, borze szumiący, czemu ktoś opisuje przez kolejne trzy tomy różne warianty imprezy studenckiej. Tylko z uporem maniaka nazywa ten akademik pałacem królewskim, a z uczestników robi krewnych, pociotków i przyjaciół króla.
Czyta się to, co prawda, lekko i płynnie, z lekkimi potknięciami na brakujących słowach i tajemniczej gramatyce zmieniającej się w połowie zdania (a jednych i drugich przeszkadzajek znajdzie się w książce sporo). Ale co z tego, jeśli czyta się o niczym, a n-ta popijawa przestała być zabawna już dwa tomy temu.
Zdecydowanie można sobie darować – pięćdziesiąt stron sympatycznego humoru nie jest warte kolejnych pięciuset bicia piany. Jeśli wydawnictwo jednak zabierze się za kolejne tomy (co jest wątpliwe, biorąc pod uwagę ich chęć do płacenia tłumaczom), to będę je omijać z daleka.
Przeczytałam Twój komentarz i pogratulowałam sobie… NIE KUPIENIA tomu czwartego pomimo mocnego mrowienia w pazurach. Bogowie czytelników ustrzegli mnie tym razem…
No ja też miałam poważne wątpliwości czy kupować, po poprzednich tomach, ale (nie)pomogła promocja – księgarnia akurat miała ostatnia sztukę… Zresztą pewnie by mnie ciekawiło co w tym kolejnym tomie… Generalnie terapia kiepską literaturą działa dobrze – już mnie absolutnie nie obchodzi co będzie w kolejnym tomie…